Mam w Nowym Jorku dwie wspaniałe kuzynki, które w Stanach żyją legalnie już od lat, mam tam też całe grono znajomych i przyjaciół. W świat amerykańskiej Polonii jako pierwszy wprowadził mnie jednak znajomy – Mateusz – którego poznałam podczas mojego pierwszego wyjazdu do Nowego Jorku. Mateusz zabrał mnie wtedy na weekend do miejscowości Monticello na północy stanu Nowy Jork. Na tę miejscowość mówi się “Little Poland”, bo wielu nowojorskich Polaków ma tam swoje domki wypoczynkowe. W takie weekendy, Polacy w Monticello chodzą razem na ryby, wędzą wędliny przed domem, a wieczorami chodzą od domu do domu, jak sami to określają, „po kolędzie”. I właśnie podczas tego kolędowania w Monticello po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak barwna i egzotyczna jest Polonia amerykańska.
Najbardziej uderzająca różnica między Polonią amerykańską a Polakami znad Wisły?
Może taka, że Polacy w USA o wiele gorzej mówią o sobie, jako o społeczności? Wśród „naszych” nad Wisłą bywa różnie - czasem chwalimy siebie nawzajem, a czasem krytykujemy. Tymczasem reprezentanci amerykańskiej Polonii bardzo często już na wstępie rozpoczynają znajomość tyradą, która zawsze brzmi podobnie: że Polonia jest zawistna, że wszyscy podglądają się nawzajem, zazdroszczą sobie, że nie mogą przeboleć, gdy komuś wiedzie się lepiej. Że cieszą się z nieszczęścia innych. Dopiero po takim wstępie najczęściej przechodzą do pozytywów. Jeden z bohaterów „Ameryki.pl” opowiadał mi o swoim szefie, który biega do kościoła kilka razy w tygodniu, ale w sklepie krzyczy na ekspedientkę, gdy mu za cienko pokroi wędlinę. Inna bohaterka opowiedziała mi historię polonijnej impresario, której nie udało się sprzedać biletów na koncert jednego z polskich zespołów. Zamiast więc załatwić sprawę uczciwie, miała donieść do amerykańskiego urzędu imigracyjnego, że słyszała, iż zespół chce nielegalnie pozostać w Stanach na zawsze. Ta grupa podobno została cofnięta z granicy do Polski – być może do dziś nie wie, z jakiego powodu. Z drugiej strony – trudno mi uwierzyć, by Polonia rzeczywiście była całkowicie zła i zepsuta do szpiku kości, skoro sama spotkałam się w USA tylu fantastycznych Polaków. Poza tym, pojawiająca się w mojej książce genialna prawniczka – Ola – sama opowiada mi też o tym, że gdy nagle znalazła się w pewnym krytycznym położeniu, to właśnie Polonia chicagowska zorganizowała dla niej zbiórkę pieniędzy.
Jaka byłą najciekawsza lub najbardziej zaskakująca rzecz, jakiej dowiedziałaś się gromadząc materiały?
Po pierwsze - zaskoczyło mnie to, że wysyłanie paczek do Polski jest dla Polonii aż tak istotnym zwyczajem. Słyszałam co prawda wiele razy o tym, że Polacy wysyłają bliskim do kraju dolary upchnięte do środka pluszowego misia. Byłam jednak przekonana, że paczki do Polski przekazuje się tylko „okazyjnie” - gdy rodzina w Polsce czegoś potrzebuje, albo gdy chce się jej dać prezent na Święta albo urodziny. Tymczasem okazało się, że dla wielu Polaków, przynajmniej tych w Chicago, wysyłanie paczek jest czymś na kształt niekończącego się rytuału. Osoby, które spotkałam w Polamerze (największa polonijna firma wysyłkowa – przyp. red.) opowiadały mi o tym, że zawsze mają w domu otwarty karton, do którego systematycznie wkładają przedmioty, które kupili, bo wpadły im w oko. Gdy tylko karton się zapełnia, wysyłają paczkę do Polski, a w ich domu od razu pojawia się kolejny pusty karton do wypełnienia.
Po drugie – zadziwiła mnie kastowość polonijnego środowiska – to, że na Jackowie bywa jak w Indiach. Mój bohater Sebek, którego marzeniem jest znalezienie w Chicago dobrej żony żalił mi się, że polskie dziewczyny go nie chcą, bo w USA się nie urodził, tylko przyjechał dopiero po studiach. A dziewczyny chcą podobno wyłącznie takiego, który urodził się już w Stanach, ma tam rodziców, a przede wszystkim – nie jest już na dorobku.