Per favore, coś na gorąco. Rozmowa z Jerzym Gruzą

Dziś w Warszawie zmarł Jerzy Gruza. Przypominamy wywiad, którego udzielił "Rzeczpospolitej" w 2009 roku.

Aktualizacja: 16.02.2020 12:25 Publikacja: 16.02.2020 12:17

Per favore, coś na gorąco. Rozmowa z Jerzym Gruzą

Foto: Fotorzepa, Bartłomiej Zborowsk

Rz: Czasy były nieciekawe, koniec gomułkowszczyzny, a pan zrobił „Wojnę domową”.

Jerzy Gruza: Wzięła się z tego, czego Gomułka nie lubił – z „Przekroju”, jedynego kosmopolitycznego pisma w ówczesnej Polsce, naszego okienka na świat. Pisała tam felietony Maria Zientarowa, osoba niezwykle otwarta na świat i ludzi. Kiedy mieliśmy stworzyć pierwszy serial, naturalnym odruchem było sięgnięcie po niezwykle popularne postaci, które stworzyła. Wystarczyło rzecz rozwinąć.

Kiedy dziś w serialach mówi się o problemach wychowawczych albo obyczajowych, jest to dosłowne albo kontrowersyjne. „Wojna domowa” pokazała, że o ważnych sprawach można opowiadać lekko, ironicznie.

To proste. Żeby wykonać dzieło sztuki, trzeba zaangażować artystów. Żeby zrobić coś lekkiego – warto sięgnąć po twórców, którzy mają poczucie humoru. „Wojna domowa” wnosiła do naszej rzeczywistości delikatny absurd, surrealizm i luz, które nie były mile widziane. Decyzję o produkcji wydał w telewizji traktowany marginalnie dział dziecięco-młodzieżowy, tymczasem okazało się, że odbiór jest zaskakująco szeroki. Krytyka sugerowała, że powinniśmy się wzorować na Czechach. Kręcić socjalistycznie, dosłownie, rodzajowo – przy zlewozmywaku. Telenowelowo jak teraz. W 1968 roku „Walka Młodych” pisała, że „Wojna domowa” wyprowadziła uczącą się młodzież na ulicę. Serial zniknął, kiedy zauważono w jednym z odcinków, że pies sika na „Kulturę”. Ja tego nie wymyśliłem. Nie byłem rewolucjonistą. Pies sam z siebie nasikał na partyjne czasopismo.

Zrobił pan serial, a grają Kwiatkowska, Janowska, Szczepkowski, Rudzki. Wszyscy z najwyższej półki.

Miałem wyjątkową sytuację. Oni mnie lubili, ja lubiłem ich. A byli bardzo pozajmowani. Pamiętam, że mieli po dwa kalendarzyki Orbisu z terminami swoich zajęć. Kwiatkowska pewnie ze trzy. Jednak wiedzieli, że rzecz jest fajna i – jak to się wtedy mówiło – niepartyjna.

Wyobraża pan sobie dzisiaj podobny serial?

Młodzi koledzy próbują napisać kontynuację, ale co będzie – nie wiadomo.

Zanim wyreżyserował pan „Mieszczanina szlachcicem” z Bogumiłem Kobielą, pracował pan z nim w telewizyjnym programie rozrywkowym „Poznajmy się”. Taki aktor i rozrywka. Jak pan go namówił?

Jeździłem na Wybrzeże, znałem go z Bim-Bomu. A pomysł współpracy telewizyjnej wziął się stąd, że miałem w Ameryce ulubionego komika telewizyjnego Steve’a Allena. W swoim programie „The Tonight Show” pozwalał sobie na wszystko. Żartował, śpiewał, a nawet czytał publiczności ciekawy esej filozoficzny. Postanowiłem zrobić coś podobnego w Polsce, a że nie mogłem znaleźć odpowiednika Allena – złożyłem go z duetu Kobiela – Fedorowicz. Bobka szalenie trudno było dopaść, bo dużo grał w teatrze, filmie, na estradzie.

Z Molierem był inny problem. Kobiela pytał, czy w sztuce „Mieszczanin szlachcicem” dużo się mówi. Tłumaczyłem mu, że głównie ma powtarzać kwestie po innych. „To ciekawe, to mogę wziąć”. Trzy razy ustaliliśmy już terminy, ale on w ostatniej chwili wyjeżdżał z kabaretem Wagabunda do Wojewódki, polonijnego impresaria w Ameryce, który dawał takie przebicie dolarowe, że nie mogłem z nim konkurować. Mijają lata, a roli Kobieli nikt nie dorównał. Jest w niej komizm, sentymentalizm, tragedia i żałość. W latach 60. nakładała się na ówczesne sytuacje związane z awansem społecznym.

Jaki był Kobiela?

Tragiczny i komiczny, i... śmieszny. Adolf Dymsza często powtarzał o aktorach: komiczny, ale nieśmieszny. Z Bobkiem było inaczej. Miał straszną sytuację. Poczucie humoru ludzi, którzy decydowali o filmie, nie miało nic wspólnego z jego delikatnością i luzem. Cierpiał na zezowate szczęście. Ciągle w jego życiu było coś nie tak. Pamiętam, jak jechaliśmy na wakacje do Dubrownika. Wysiedliśmy z samochodu, minęła chwila, a Bobek zderzył się z Niemcem. Zaczęli na siebie krzyczeć, zrobił się tłumek, w którym byli Polacy. O, zobacz, to Kobiela, znowu komikuje. On to zawsze jest taki śmieszny! Bobkowi zdarzyła się rzecz przykra, nie mógł dalej jechać, a mimo to nie traktowano go poważnie.

W „Rewizorze” zderzył pan Tadeusza Łomnickiego z młodziutkim Piotrem Fronczewskim.

Łom był fantastyczny, jakkolwiek technologia pracy w telewizji nie leżała mu. Jako aktor wybitnie teatralny lubił zanurzyć się w roli. Ledwie markowaliśmy sytuację, ustawienie na planie, a on już dawał z siebie wszystko. Musiałem go stopować. Cięcia wybijały go z rytmu. Ledwo się rozpędził – już musiał kończyć i zaczynać od nowa. Zniechęcał się. Ale kiedy trzeba było przysunąć – przysuwał.

Jak traktował Fronczewskiego?

Piotrek miał stracha przy spotkaniu z Łomem, który był zresztą bardzo złośliwy i powtarzał: „Piotrek, roli Chlestakowa nie można zepsuć. Jest tak świetnie napisana, że po prostu nie można. Rozumiesz?”. I tak codziennie. Oczywiście Fronczewski padał z przerażenia. Łom potrafił powiedzieć, że szło w pięty. Jak się ze mną umawiał, zaczął sugerować, że chce się ze mną spotkać w takiej kawiarni i o takiej godzinie, żeby było jak najwięcej ludzi. „Ale jak będziemy rozmawiać?” – zapytałem. „Wiem, że to problem – odpowiedział – ale zależy mi na tym, żeby tłumy wiedziały, że ja ciebie znam”. Siekiera w plecy, co?

I siekiera, i kompleks bycia niedocenionym. A jak pan zapamiętał Holoubka?

Piszę wspomnienia związane ze stolikiem Henryka Berezy w Czytelniku, przy którym siedzieliśmy z Głowackim, Kutzem i innymi. Mam własną perspektywę.

Czy naprawdę był tak zdystansowanym od wszystkiego człowiekiem?

A gdzie tam! Potrafił narzucać coś sobie, ulegać silnej autosugestii. Wtedy nie było wiadomo, gdzie jest jego prawda. Potrafił powiedzieć młodemu aktorowi: „Proszę pana, co jest pierwszym zadaniem aktora na scenie? Nie mówić. Aktor mówi dopiero zmuszony do tego przez sytuację, partnera lub emocje”. Następnego dnia młody człowiek milczy. Milczenie się przedłuża, a Holoubek na to: „Proszę pana, co jest pierwszym zadaniem aktora na scenie? Powiedzieć coś. A pan nic nie mówi”. Sugestia i autosugestia Holoubka były tak silne, że potrafił człowieka wywrócić na nice. Siebie też.

W surrealistycznym „Dzięciole” pokazał pan młodego człowieka, który jest lepiej poukładany i bardziej dojrzały niż rodzice.

To jeden z wątków opowieści o jego ojcu, granym przez Gołasa facecie wpadającym w szpony rodzącego się feminizmu. O tym, jak kobiety wskakują mężczyźnie na głowę. Szkoda, że pomijano znaczenie tytułu. W blokach, gdzie panuje nieustanny miejski zgiełk, mieszka gość, którego hobby jest słuchanie leśnych ptaków.

Piękna metafora.

Wśród kolegów, którzy udawali moralny niepokój, film wywołał oburzenie. Na festiwalu w Łagowie przyznali mi nagrodę za najgorszy film 25-lecia PRL. Ale kiedy „Dzięcioł” wszedł na ekrany, przed kinami stały kolejki od 10 rano. Jak na amerykański film.

Czy przed „Czterdziestolatkiem” czterdziestka była problemem szeroko dyskutowanym przez facetów?

Muszę przyznać, że wylansowaliśmy z Toeplitzem męską menopauzę. Zaczęło się od kabaretu. Chcieliśmy, żeby prowadziła go Irena Dziedzic. Ale po pierwszym odcinku postanowiliśmy pisać serial. Powstał, jednak towarzysze decydenci nie chcieli go wpuścić na mały ekran. Na szczęście znalazł się jeden życzliwy nam, który wrzucił gotowe odcinki Szczepańskiemu do bagażnika, jak jechał na weekend. Szczepański obejrzał i powiedział, że bardzo śmieszne. Poszło.

Tymczasem za prezesa Kwiatkowskiego miał pan półkownika – „Tygrysy Europy” o naszych nowobogackich.

Można powiedzieć, że zrobiłem dalszy ciąg „Mieszczanina szlachcicem”. Były różne protesty osób z biznesowego świecznika, które poczuły się ośmieszone. Film schowano, a nawet – tu i tam – wykasowano z komputerów. Jakby nie było sprawy, nie było serialu – nikomu nie zapłacili. Rzecz wyszła na jaw przy okazji afery Rywina. Kiedy prokuratura zaczęła myszkować w agencji produkcyjnej, „Tygrysy Europy” wpuszczono na wizję. Ale o pierwszej w południe w upalne lato.

Jest pan klasycznym oldschoolowcem. Jak pan patrzy na nasze czasy, na młode pokolenie?

Nie odczuwam żadnych różnic pokoleniowych. Żyję w centrum współczesności. Spotkaliśmy się w Returnie na Legii. Kiedyś działy się tu interesujące rzeczy, i teraz też.

Robi pan wrażenie wiecznego młodzieńca, używa iPhone’a. Skąd się bierze pana witalność?

Nie leżakuję jak emeryt, zapominam, ile mam lat. Czasami, kiedy spojrzę na dowód osobisty albo muszę podać datę urodzenia, czuję się zaskoczony. Opadam na chwilę, ale zaraz się podnoszę. Robię wiele rzeczy, chociaż nie wszystko się ukazuje. Napisałem na przykład scenariusz o małym miasteczku, z którego kobiety pojechały sprzątać do Brukseli. Jest taki klasyczny motyw w teatrze, że mężczyźni muszą sobie dawać radę sami. Ilekroć chciałem to przeforsować, były kłopoty, żeby to przeczytali. Jak przeczytali i chcieli robić – zmieniła się dyrekcja, prezes.

Można zwariować.

Bywało jeszcze ciekawiej. Zdarzyło mi się, że po sześciu latach starań zebrała się telewizyjna wierchuszka, żeby podjąć decyzję w sprawie mojego scenariusza. Byłem umówiony na 15. Przyjechałem dziesięć minut wcześniej. Czekając, otwieram gazetę, a na pierwszej stronie są zdjęcia wszystkich czterech panów, z którymi miałem uzgadniać szczegóły nowej produkcji. Właśnie ich odwołano. Było w tym coś tragicznego, a jednocześnie śmiesznego. Wybuchnąłem śmiechem. Nie narzekam. Nie można po prostu stawiać na jedną kartę. Dlatego robię różne rzeczy. Mówiłem już o wspomnieniach. Myślę o wydrukowaniu anegdot o artystach w PRL i teraz, ale za granicą. Może być śmieszne. Tytuł: „Per favore, coś na gorąco”. Tak zamawiała jedna artystka we Włoszech kolację.

Nie deprymuje pana fakt, że musi konkurować z amatorami, naturszczykami czy, za przeproszeniem, celebrytami?

Najbardziej irytują mnie formaty, ekspansja amerykańskiej popkultury na wszystkich polach. Po co polskiej telewizji komercyjnej polski autor, skoro ktoś już w Ameryce zrobił „Nianię”? Doszło do tego, że nawet talk-show są robione na licencji.

Nie umiemy rozmawiać?

No nie umiemy! Tyle się mówi o ustawie medialnej, ale słowo „kultura” jeszcze nie padło. Ani politycy, ani publicyści nie pamiętają, że Teatr Telewizji i dobre polskie filmy są być może ważniejsze niż kolejność informacji o PO czy PiS w „Wiadomościach” albo „Panoramie”.

 

 

Przeszedł do historii polskiej telewizji jako reżyser jej pierwszego serialu, czyli „Wojny domowej”, a także nie mniejszego jej przeboju – „Czterdziestolatka”. Jest autorem tak ważnych dla polskiej rozrywki programów jak „Poznajmy się”, „Małżeństwo doskonałe”, „Kariera”, „Runda” z udziałem m.in. Bogumiła Kobieli i Jacka Fedorowicza. Przez wiele lat reżyserował festiwale piosenki w Sopocie. Stworzył klasyczne już dziś spektakle Teatru Telewizji – „Mieszczanina szlachcicem” z Kobielą, „Rewizora” z Tadeuszem Łomnickim i Piotrem Fronczewskim, „Króla Edypa” z Gustawem Holoubkiem. Ma na koncie takie przeboje filmowe jak „Dzięcioł”, „Przeprowadzka”, „Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy”. Był dyrektorem Teatru Muzycznego w Gdyni. Nakręcił „Gulczas, a jak myślisz”. Autor książek „40 lat minęło jak jeden dzień”, „Człowiek z wieszakiem. Życie towarzyskie i zawodowe”.

Zmarł 16 lutego 2020 roku.

Rz: Czasy były nieciekawe, koniec gomułkowszczyzny, a pan zrobił „Wojnę domową”.

Jerzy Gruza: Wzięła się z tego, czego Gomułka nie lubił – z „Przekroju”, jedynego kosmopolitycznego pisma w ówczesnej Polsce, naszego okienka na świat. Pisała tam felietony Maria Zientarowa, osoba niezwykle otwarta na świat i ludzi. Kiedy mieliśmy stworzyć pierwszy serial, naturalnym odruchem było sięgnięcie po niezwykle popularne postaci, które stworzyła. Wystarczyło rzecz rozwinąć.

Pozostało 96% artykułu
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Kultura
60. Biennale Sztuki w Wenecji: Złoty Lew dla Australii
Kultura
Biblioteka Narodowa zakończyła modernizację Pałacu Rzeczypospolitej
Kultura
Muzeum Narodowe w Krakowie otwiera jutro wystawę „Złote runo – sztuka Gruzji”
Kultura
Muzeum Historii Polski: Pokaz skarbów z Villa Regia - rezydencji Władysława IV