W „Woyzecku” mamy małomiasteczkową atmosferę przepojoną kultem męskości, siły, militaryzmu, przemocy. To sprawia, że nadwrażliwy mężczyzna zasługuje wyłącznie na rolę ofiary, co prowadzi go do morderstwa. Ale co pana zaintrygowało w sztuce Georga Büchnera?
Wszystko się zgadza, ale widzę rzecz szerzej. Zaryzykuję nawet, że „Woyzeck” to dziwny moralitet. Zdumiało mnie, że powstał w 1837 roku, a więc kilka lat po „Dziadach” Mickiewicza. Kontekst inspiruje, bo „Woyzeck” to też romantyczna sztuka, ale świat jest opisany inaczej, po niemiecku.
Mamy wręcz zapowiedź grozy ekspresjonizmu.
A jednocześnie powściągliwość i precyzję. Wydawałoby się, że to reportaż z miasteczka, ale w tym małomównym realizmie jest taka siła i wieloznaczność, że wiadomo, iż to pisał poeta i tu właśnie widzę, dość paradoksalnie, zbieżność z „Dziadami”. Oto najniżej stojący w hierarchii człowieczej „bidok” w pojedynku z milczącym Niebem. Stawia mu pytania. W miasteczku, które jest światem, zdumiewająco współczesnym. Tak jak to było sto lat temu, gdy czytano Büchnera jako ostrzeżenie przed faszyzmem, dającym niektórym lepsze prawa, gdy innych machina świata ma zmielić. Teraz też czujemy podskórnie, że coś się kończy, co wyraziła w wykładzie noblowskim Olga Tokarczuk, mówiąc, że obecny świat umiera. Apokaliptyczność Büchnera jest trudna do zdefiniowania, bo „Woyzeck” to tekst poetycki, a nie publicystyczny, ale ducha czasów, o jakim mówię, ujmuje niezwykle trafnie.
Kto reprezentuje apokaliptyczność świata?