W 2014 roku w wywiadzie dla „Guardiana” powiedział: –Kiedy zaczynałem karierę mówiono mi, że powodzenie w aktorstwie zależy po równo od osobowości, talentu i szczęścia. Po latach uważam, że w 99 procentach decyduje tu szczęście. Nawet jeśli masz ogromny talent nic nie wyjdzie z twojej kariery, jeśli nie znajdziesz się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu.
On sam czuł się szczęściarzem. A przede wszystkim miał spory dystans do świata, zawodu, siebie samego. Gdy pod koniec życia jego kariera przygasła, a krytycy przypominali głównie jego stare, kultowe role, z wrodzonym dystansem i humorem powtarzał, że „lepiej być eks-Świętym i eks-Bondem niż eks-nikim”.
Urodził się 14 października 1927 roku w rodzinie londyńskiego policjanta. Studiował malarstwo w Królewskiej Akademii Sztuk Dramatycznych, ale nie został malarzem. Wysoki, przystojny chłopak, od 1946 roku zaczął występował w drobnych rólkach w teatrze i w filmie. Na początku lat 50. wyjechał do Stanów, gdzie kontynuował karierę aktorską stając się gwiazdą telewizyjnych seriali. Grał w „Ivanhoe” (1957-58), „The Alaskans” (1959-60), „Maverick” (1960-61), ale sławę na całym świecie zyskał jako „Święty”. Serialem tym pasjonowali się widzowie w 120 krajach.
Na dużym ekranie zagościł poważniej dopiero na początku lat 70., wtedy, gdy po Seanie Connery’m odziedziczył rolę Jamesa Bonda. – Hamleta w samej tylko Wielkiej Brytanii grało ponad 500 aktorów. Bondem będę drugim – mówił wówczas prasie.
Publiczność początkowo przyjęła go chłodno, ale potem zaakceptowała nową twarz agenta 007, znacznie zresztą łagodniejszą od tej, którą prezentował Connery. I chyba bliższą wyobrażeniom samego Fleminga. Moore z wdziękiem i dystansem zagrał Bonda aż siedem razy, po raz pierwszy w „Żyj i pozwól umrzeć”, po raz ostatni w „Zabójczym widoku”.