Według oficjalnych danych, o których już pisaliśmy w „Rzeczpospolitej", do końca lipca tego roku narządy pobrano od 295 osób. To najgorszy wynik od lat.

W analogicznym okresie 2015 r. dawców było 310, w 2014 r. – 345, a w 2013 r. – 341. A kolejki są długie. Tylko na przeszczep nerki czeka ponad tysiąc osób. Są także czekający na wątrobę, serce, płuca. W wielu przypadkach brak organów oznacza dla pacjenta śmierć.

Sytuacji nie poprawił gest prezydenta Andrzeja Dudy, który w styczniu zadeklarował, że po śmierci odda narządy do przeszczepu. Pod koniec sierpnia wiceszefowa Poltransplantu Jolanta Żalikowska-Hołoweńko oświadczyła, że Poltransplant podejmie próbę rozwiązania problemu. Zdaje się, że niewiele to dało, bo teraz sprawę w swoje ręce postanowił wziąć minister zdrowia, który odwołał prof. Romana Danielewicza, szefa Poltransplantu. Konstanty Radziwiłł twierdzi, że utracił do niego zaufanie. Szkoda, że nie mówi dlaczego. Minister zapowiada też połączenie trzech odrębnych instytucji, które dziś zajmują się transplantologią, w jedną. Być może plan jest dobry, choć zdziwienie budzi natychmiastowy tryb odwołania cenionego w środowisku profesora. Bez konsultacji z Krajową Radą Transplantacyjną.

PiS nie ma dobrych doświadczeń z transplantologią. Za partią Jarosława Kaczyńskiego od dekady ciągnie się tzw. sprawa dr. G. oskarżanego m.in. o zabójstwo w zamiarze ewentualnym. I choć lekarza ostatecznie nie skazano za zabójstwo, jedynie za łapówki, to liczba przeszczepów gwałtownie wtedy spadła.

Minister zdrowia i nowy szef Poltransplantu muszą teraz szybko udowodnić, że mają pomysł na zwiększenie liczby przeszczepów. Jeśli statystyki dalej będą szły w dół, będzie to dowód, że Polacy nie chcą „dobrej zmiany" w transplantologii.