Premier zderzyła się z potrójną ścianą. Po pierwsze na nic się zdały jej desperackie próby wymuszenia na Unii ustępstw, w szczególności gdy idzie o czasowy charakter tzw. backstopu, czyli przynależności Irlandii Północnej do unii celnej z kontynentem. Dla Brukseli zdecydowanym priorytetem okazało się utrzymanie spójności jednolitego rynku.
Ale May nie zdołała też przekonać do swojej wersji rozwodu z Unią eurosceptycznego skrzydła Torysów, dla którego jedyną sensowną opcją jest radykalne zerwanie więzi ze Wspólnotą.
No i na kompromis nie chcieli pójść laburzyści skoncentrowanie na planie znacznie łagodniejszego Brexitu, a może i jego odwrócenia.
Czytaj także: Druga porażka May
To oznacza, że May nie ma już dalszych ruchów i powinna odejść pozostawiając miejsce dla nowego premiera i nowego otwarcia w negocjacjach z Brukselą. Jest jeszcze na to czas bo Izba Gmin niemal na pewno odrzuci w środę wyjście kraju z Unii bez porozumienia a w czwartek wystąpi do Wspólnoty o odłożenie brexitu do końca maja.
Najbardziej realny wydaje się dziś plan przejęcia władzy przez sprzyjającego integracji Konserwatystę jak Kenneth Clarke. Mógłby on spróbować zbudować większość w parlamencie złożoną z umiarkowanych torysów i laburzystów wokół projektu maksymalnego ograniczenia negatywnego skutków brexitu. Na negocjacje nad takim scenariuszem Unia byłaby gotowa nawet dać więcej czasu, niż 2-3 miesiące. Na razie co prawda nie ma w Izbie Gmin większości za rozpisaniem nowego referendum, ale za jakiś czas być może i takie rozwiązanie byłoby możliwe.
Ale póki co wszystko to są pobożne życzenia. Brytyjska scena polityczna jest bardzo spolaryzowana, animozje ogromne, emocje rozpalone do czerwoności. To nie jest atmosfera, która sprzyja budowie kompromisów. Musiałby się zdarzyć cud, aby Wielka Brytania powróciła do rozsądku i uniknęła katastrofy.