Aby sprawa Marka Chrzanowskiego, proponującego Leszkowi Czarneckiemu pomoc przy restrukturyzacji jego banku w zamian za przysługę, w postaci zatrudnienia (i odpowiedniego wynagrodzenia) znajomego radcy prawnego, zaszkodziła PiS-owi, nie trzeba nawet dowieść, że za Chrzanowskim stała cała pajęczyna powiązań z politykami związanymi z PiS. W państwie, wyrosłym na oburzeniu wobec ośmiorniczek i policzków wołowych, spożywanych przez ministrów za nic mających trudy i znoje życia Polaków, dla których luksusem jest schabowy w niedzielę, wysoki urzędnik państwowy musi być po prostu kryształowo uczciwy. Jeśli okazuje się, że zamiast tego, przy dźwiękach szumidła oferuje biznesmenowi podejrzany deal, to pojawia się wątpliwość nie tylko co do tego, czy zmiana jest dobra, ale również – czy w ogóle była jakaś zmiana.
PiS może tu paść od własnej broni. Większość reform instytucji, dokonywanych przez PiS, opierało się bowiem jak dotąd głównie na wymianie kadr (choć od autora maksymy „kadry decydują o wszystkim” PiS chciałby się zapewne raczej dystansować). Wojsko ma być bardziej bitne – bo wreszcie kierują nim prawdziwi patrioci. Sądy mają być bardziej sprawiedliwe – bo wreszcie są w nich ludzie uczciwi. Trybunał Konstytucyjny ma wydawać budzące szacunek wyroki – bo wreszcie nie ma tam Andrzeja Rzeplińskiego. Przykłady można mnożyć.
Tymczasem problemem przy każdej takiej rewolucji personalnej jest to, że ludzie są tylko ludźmi. Czynienie z nich fundamentu zmiany jest bardzo ryzykowne. Bo nagle okazuje się, że walory moralne są ważne, ale ważne jest też, by dobrze znać prezesa NBP, Adama Glapińskiego, weterana Porozumienia Centrum. Ważne jest, aby syn ministra-koordynatora służb specjalnych sprawdzał się na ambitnym odcinku Banku Światowego. Ważne jest, aby syn prezes TK mógł liczyć na godną pracę w Pekao SA. Wiele musiało się zmienić, aby wszystko zostało po staremu.
Po wybuchu afery KNF PiS wpadł w pułapkę własnej moralności. Jeśli partia ma być wierna swojej rewolucyjnej retoryce, powinna teraz rozgrzanym żelazem wypalić wszystkie ślady domniemanej korupcji. To zaś musiałoby oznaczać dymisje – w tym prezesa NBP i Zdzisława Sokala od „planu Zdzisława”. PiS powinien też zgodzić się na komisję śledczą, która miałaby wykazać, iż sama partia Jarosława Kaczyńskiego – niczym żona Cezara – jest w tej sprawie poza wszelkimi podejrzeniami. Ale takie posunięcia oznaczałyby, iż sprawy nie mogłyby pominąć choćby media publiczne. A to z kolei sprawiłoby, iż dotarłaby ona do twardego elektoratu PiS. Ten zaś mógłby wówczas zacząć stawiać pytania, czy hasłem nowej ekipy była „dobra zmiana”, czy też „dobra, zmiana”.
Tymczasem gra toczy się teraz o to, żeby elektorat PiS nie doszedł do wniosku, iż PiS ma na swoim koncie te same grzechy co Platforma, więc w gruncie rzeczy w kolejnych wyborach lepiej zostać w domu, albo oddać głos na jakąś nową partię antyestablishmentową (ugrupowanie Marka Jakubiaka? Narodowców?). Nie chodzi bowiem o to, że oburzeni na PiS wyborcy zagłosują na Koalicję Obywatelską – takiego przepływu elektoratu nie spodziewa się chyba nawet Grzegorz Schetyna. Wystarczy jednak, że ci nie do końca przekonani nie zagłosują na PiS – i partia Jarosława Kaczyńskiego będzie mieć poważny problem. Bo jej przeciwnicy niewątpliwie będą zmobilizowani.