Sekwencja zdarzeń jest następująca. W niedzielę Wałęsa występuje na konwencji Koalicji Obywatelskiej. Tłumaczy politykom Platformy i ich koalicjantom, że dotychczas w zasadzie wszystko robili źle, a gdyby go słuchali, to PiS już dawno by się pakował oczekując na wyborczą klęskę. Zmarłego przed kilkoma dniami Kornela Morawieckiego nazywa „zdrajcą”. Zmusza polityków popieranej przez niego Koalicji Obywatelskiej do słownej ekwilibrystyki i odcinania się od jego słów, ale tak nie za mocno, bo jednak przecież były prezydent ich popiera. A dwa dni później Wałęsa popiera już Władysława Kosiniaka-Kamysza i jego PSL, z Kukiz’15 na dokładkę. Tak przynajmniej wyglądał stan na godzinę 10 rano.
W PSL deklaracja Wałęsy zbytniego entuzjazmu nie wzbudziła. Marek Sawicki poradził byłemu prezydentowi, by ten „spokojnie spędzał emeryturę” i „nie mieszał w polityce”. A Krzysztof Hetman, wiceprezes PSL dodał, że ludowcy nie zabiegali o głos byłego prezydenta, a w ogóle to powinien on przeprosić za słowa o Kornelu Morawieckim.
I to jest właśnie sygnał alarmowy dla innych komitetów wyborczych. Lech Wałęsa nigdy nie był przesadnie skromnym człowiekiem – i w ostatnich latach nic się pod tym względem nie zmieniło. W efekcie nikogo chyba nie zaskoczyłoby, gdyby jutro były prezydent uznał, że PSL jednak nie zasłużył na jego głos – i poparł np. Lewicę. Potem jest jeszcze czwartek – czyli można po namyśle wybrać jednak Konfederację. A w piątek? Jedno z dwojga – powrót do Koalicji Obywatelskiej (sztabowcy bledną), a może jednak PiS?
Dynamika wydarzeń jest taka, że za chwilę poszczególne sztaby mogą w pośpiechu przygotować spoty wyborcze z przesłaniem: nie popiera nas Lech Wałęsa.
I tylko szkoda, że Wałęsa – legenda „Solidarności”, bohater walki z komunizmem, symbol upadku reżimu totalitarnego, laureat Pokojowej Nagrody Nobla – postanowił w ostatnich latach swoją legendę rozmienić na drobne, potem drobne rozmienić na jeszcze drobniejsze, a potem powtórzyć tę czynność jeszcze kilka razy.