Obwieszony złotem mężczyzna prowadzący hotel na godziny w kamienicy, która należała do wiceministra finansów, dziś szefa NIK, wyciąga telefon i mówi, że dzwoni do właśnie do niego, do Mariana Banasia. Prowadzi z kimś rozmowę i jest z nim na „ty”.
Może blefuje? Nie, wątpliwości rozwiewa sam Marian Banaś, który przyznaje, że zna mężczyznę i że mężczyzna ten dzwonił do niego w dniu, gdy dziennikarz TVN odwiedził hotel, przygotowując materiał.
Taka sytuacja nie mieści się w głowie. Pokazuje bowiem upadek państwa. To jest bowiem w całej sprawie najważniejsze, a nie to, czy w oświadczeniach ministra Banasia wszystko się zgadza, czy nie.
Dlaczego? Weźmy za dobrą monetę wszystkie zapewnienia polityków PiS twierdzących, że świeżo wybrany szef Najwyższej Izby Kontroli jest człowiekiem krystalicznie uczciwym. Przyjmijmy na moment założenie, że to wielki patriota, wybitny państwowiec, człowiek, który skutecznie zreformował służby skarbowe i był pogromcą mafii VAT-owskiej. Przyjmijmy nawet, że nie wiedział, co się dzieje w kamienicy, która do niego należy, ani czy jej najemca miał bliższe czy dalsze związki z półświatkiem. Ciężko pracował, cały czas poświęcał państwu. Ok, dajmy Marianowi Banasiowi wielki kredyt zaufania i przyjmijmy, że tak było.
To jednak oznacza, że ochrona kontrwywiadowcza najważniejszych osób w państwie jest fikcją. To służby powinny ostrzec ówczesnego wiceministra finansów przed kontaktami z ludźmi z półświatka. Przecież ktoś mógłby go szantażować żądając czegoś w zamian za nie ujawnienie informacji, jaka działalność prowadzona jest w należącej do niego kamienicy. A może właśnie do takiego szantażu doszło, ktoś przekazał dziennikarzom tę informację i dlatego wybuchł skandal?