Własny duży rynek może być przekleństwem. Firmy nie muszą wychodzić za granicę, bo mają pod nosem miliony obeznanych z nimi odbiorców. Nie muszą się więc dostosowywać do wymogów innych państw, starać o liczne pozwolenia, certyfikaty, poznawać innych zwyczajów konsumenckich itd. A z tym wiążą się naprawdę duże wydatki i większe ryzyko. Tyle że działając tylko na własnym rynku, rozwijają się dużo wolniej. W takiej Estonii czy Finlandii firmy nie mają wyjścia, wychodzą od razu z ekspansją za granicę. Inaczej giną.

Kiedy w 2004 r. otworzył się dla nas rynek unijny, polscy przedsiębiorcy wykorzystali okazję, zwiększając wielokrotnie eksport. W 2019 r. sprzedaż za granicą osiągnęła imponującą wartość 238,5 mld euro. Pokonaliśmy przekleństwo własnego dużego rynku.

Zbliżamy się jednak do poważnej bariery w tej ekspansji. Aż 80 proc. eksportowanych towarów przypada na kraje UE, co uzależnia nas od wspólnego rynku i koniunktury na nim. Choć na podbój czekają USA, Chiny, Brazylia czy Afryka, nasze firmy do takiej odległej ekspansji wciąż się nie kwapią. Mimo wielu wizyt rządowo-biznesowych delegacji efekty są marne, czego symbolem może być gigantyczny deficyt w handlu z Państwem Środka. Doprawdy rzadko się zdarza, by eksport był mniejszy od importu więcej niż dziesięciokrotnie. Samo wyjście na bardziej odległe rynki jest ważne, bo zdywersyfikuje polski eksport, co da firmom więcej bezpieczeństwa. Przedsiębiorcy muszą jednak zrozumieć, że nie wystarczy sprzedawać swoje produkty przez pośredników. Trzeba fizycznie być za granicą, otwierać biura, budować fabryki i przejmować lokalne firmy z ich silnymi tam markami. Wtedy można uzyskać daleko wyższe marże.

Prognozy nie są optymistyczne. Jak wynika z raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego, zaledwie 9 proc. eksporterów znad Wisły planuje w latach 2020–2021 bezpośrednie inwestycje zagraniczne. Wygląda na to, że w tej dziedzinie wciąż będziemy odstawać od dużo mniejszych krajów naszego regionu – Węgier i Czech.