Jestem wielką fanką lewicowej aktywistki, która potrafi się wyawanturować o wszystko. Aktualnie prowadzi krucjatę w obronie „pracownic seksualnych" przed tymi, którzy uważają, że sprzedawanie swojego ciała nieco się jednak od aktorstwa różni i powodem do dumy bynajmniej nie jest. Pretekstem do feministycznej kampanii w obronie godności kobiet, które same swoją godność sprzedają, jest przypadek influencerki, którą internauci skonfrontowali z jej przeszłością, kiedy pracowała „na kamerkach" – to eufemizm na określenie zajęcia polegającego na wyciąganiu od napalonych facetów napiwków w zamian za różne seksualne wygibasy do internetowej kamery.

Maja Staśko przekonuje, że powielanie pornograficznych nagrań to przemoc seksualna, bo „pracownica seksualna" nie wyraziła zgody na oglądanie swoich wdzięków za darmo. Sprawa zapewne trafi do sądu, który rozstrzygnie, czy powielanie pornografii bez zgody „aktorki" to przemoc seksualna – jak twierdzi Staśko – czy po prostu zwykłe piractwo. Intuicyjnie stawiam na to drugie, ale może sąd okaże się bardziej postępowy. W awanturze o internetowe porno intryguje mnie łatwość, z jaką niektóre feministki godzą tropienie i piętnowanie seksizmu w filmach z promowaniem pornografii jako godnego i zasługującego na szacunek zawodu. Jest przecież wystarczająco dużo badań wskazujących na bezpośredni związek między pornografią a przemocą seksualną, żeby mieć kłopot z szanowaniem kobiet, które w przemyśle zarabiającym na uprzedmiotowieniu naszej płci uczestniczą. One zarabiają, inne kobiety ponoszą tego realne koszty. Ani to solidarne, ani feministyczne. I bardzo niekonsekwentne, wszak z feministycznego punktu widzenia większość filmów pornograficznych pokazuje gwałty, bo filmowy seks nie jest poprzedzony pytaniem o zgodę. Ale gdzie ja logiki szukam...