Prezes nie dodał, że w Smykowie, gdzie zanotowaną tę „niezwykle wysoką frekwencję", te 43 proc. to raptem 75 osób. To oczywiście nieistotny szczegół, ale też symptom dużo poważniejszego problemu, jaki obecna władza sobie konsekwentnie tworzy, regularnie dostarczając obywatelom argumentów za tym, że nie powinno się jej ufać. Bo ledwie kilkadziesiąt godzin później premier zarządził zakaz wychodzenia z domu, ograniczając do pięciu liczbę osób, które będą mogły uczestniczyć w pogrzebie najbliższej osoby. I trudno sobie nie zadawać pytania, czy ograniczenia uznane przez premiera we wtorek za absolutnie niezbędne nie były niezbędne dużo wcześniej, ale zostały wprowadzone z opóźnieniem wyłącznie z uwagi na niedzielne wybory, które miały posłużyć za argument na rzecz niezmieniania terminu wyborów prezydenckich.




Sama sobie takie pytanie zadaję, a jeśli nie mogę ufać władzy, że z powodów politycznych nie opóźniła wprowadzenia radykalnych ograniczeń, to czy mogę jej w stu procentach zaufać, że z tego samego powodu nie przyspieszy ich zniesienia, tylko po to, żeby majowe wybory się odbyły?

Doszliśmy już do tego etapu, na którym żadne zapewnienia władzy nie uspokajają, bo wiemy, jak brutalnie życie zweryfikowało te wcześniejsze. Jeszcze pod koniec lutego główny inspektor sanitarny apelował o „włożenie sobie lodu do majtek" i niepanikowanie z powodu koronawirusa, bo „potrafimy go leczyć i to wszyscy lekarze w Polsce potrafią", a minister rozwoju uspokajała, że „polska gospodarka oparta na małych i średnich firmach paradoksalnie na tego typu kryzysie może skorzystać".

W jakiej sytuacji jesteśmy niecały miesiąc po tych uspokajających zapewnieniach, wszyscy wiemy. I choć rozumiem wyjątkowość sytuacji oraz to, że nikt na świecie prawidłowo jej nie ocenił, to wcześniejszy hurraoptymizm wiarygodności rządzącym nie przydaje. Zwlekanie dzisiaj z formalnym ogłoszeniem – bo praktycznie już został wprowadzony – stanu klęski żywiołowej tylko po to, żeby dotrzymać majowego terminu wyborów prezydenckich, może być skuteczne, ale jest też bardzo krótkowzroczne. Andrzej Duda zostanie prezydentem, jeśli prezes Kaczyński się uprze, to zostanie nim już w maju, ale kosztem dalszej utraty wiarygodności władzy, która przez najbliższe lata niczego nie będzie bardziej potrzebować niż ogromnego kredytu zaufania od obywateli, bo jedyne, co będzie mogła im obiecać, to „krew, pot i łzy". A bez niego trudno jej będzie rządzić w rzeczywistości, której problemów nie umiemy sobie nawet wyobrazić.