Nie trzeba tego komunikatu redukować do stwierdzenia: każdy obcy jest niebezpieczny. Opowiadanie, że za kilkanaście lat wszystko zrobią za nas „japońskie roboty", to wyraz żenująco naiwnej wiary w wieczny postęp.
Podobnie jak kpiną jest opowiadanie Polakom, szczególnie starszym i rozgoryczonym, bo ich dzieci wyjechały do Norwegii, że jeśli ograniczymy przyjazdy Ukraińców do Polski, to ich dorosłe pociechy wrócą, powiedzmy, do Rzeszowa, choćby na zbieranie wiśni. Nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy, że około 7 proc. mieszkańców Podlasia czy Podkarpacia czeka w Irlandii na miejsce na zmywaku w Białymstoku.
Dlaczego piszę o Ukraińcach? Bo to głównie oni są gotowi pracować w Polsce. Najlepiej byłoby oczywiście, żeby grupa dzisiejszych gastarbeiterów była bardziej zróżnicowana, by przyjeżdżało więcej Białorusinów itd. Bezrobocie spada, chętnych do niektórych prac jest tyle, co kot napłakał, niektóre restauracje bez pomocy naszych wschodnich sąsiadów musiałyby się pozamykać, a rząd rozważa rezygnację z uproszczonego trybu przyjmowania pracowników ze Wschodu. Nawet apele środowisk pracodawców odbijają się jak groch o ścianę.
Dlaczego tak się dzieje? Może mamy do czynienia z nadgorliwością wobec Unii? Tak, tak, tę samą, która gubiła wiele poprzednich ekip w Polsce. Unia wymaga, by uregulować zatrudnienie pracowników sezonowych (praca do ośmiu miesięcy), a tu pomysł, by podporządkować dyrektywie z Brukseli także krótkoterminowych (czyli takich, co są w Polsce do pół roku). A może to Ministerstwo Pracy uległo presji związków zawodowych, które z rozpędu chcą „chronić" rynek pracy czy inny diabeł?
Jedno jest pewne: uproszczony tryb oświadczeń o podjęciu pracy w Polsce to jedyna rzecz, która wielu pracowników do nas przyciąga. Tylko my w Unii zachowaliśmy tę formułę i w tej sprawie rząd powinien bronić naszej suwerenności w dwójnasób. Bo to nie nadzwyczajne płace czy klimat powodują, że koleżeństwo z Kijowa czy Lwowa chce u nas pracować, ale dobre warunki formalne.