Dopiero co minęła 40. rocznica śmierci, za moment nastąpi jego beatyfikacja. Kiedy rozmawiać o Stefanie Wyszyńskim, jak nie teraz? W epoce kryzysu Kościoła, w ogromnej mierze będącego również kryzysem przywództwa. A żeby zrozumieć jego wielkość i dzisiejszą słabość, trzeba zdać sobie sprawę, że Prymas Tysiąclecia był jednym z najwybitniejszych XX-wiecznych polityków. Skuteczniejszym od wypisujących sobie realizm na sztandarach działaczy w rodzaju Stanisława Stommy, myślącym odważniej i ambitniej od niezłomnych romantyków, swoje wizje snujących najczęściej na emigracji.

Wspomnienia i zapiski Wyszyńskiego stanowią niezwykłą mieszankę duchowości i polityki. Refleksji na temat przeczytanych w brewiarzu psalmów, płynnie przechodzących w geopolityczne analizy, sprawozdania ze spotkań, chłodne kalkulacje posunięć komunistycznych władz. Źródłem dzisiejszego kryzysu Kościoła jest przekonanie o konieczności ścisłego rozdzielenia tych dwóch sfer. Co gorsza – separacji bardzo sumiennie praktykowanej. Tak jakby ciało i dusza toczyły ze sobą grę o sumie zerowej, jak gdyby ich istnienie nie było wzajemnie od siebie uzależnione. Stąd wrażenie, że w Kościele jest miejsce tylko dla mistyków albo szczwanych geszefciarzy. A jeśli jest się dobrym menedżerem, to nie można zostać świętym. Tertium non datur. Tymczasem Wyszyński na drogę do świętości wstąpił nie pomimo, ale właśnie dzięki podjęciu się roli męża stanu.

Dziś Kościół nie wtrąca się do polityki. Przeważnie chce jedynie, żeby dała mu ona spokój. Pozwoliła zachować dotychczasowy stan posiadania. I to w ścisłym, niemetaforycznym sensie tego terminu. Stał się politycznie bezpłodny, dokładnie w chwili, w której zaczął działać według logiki ziemskiej instytucji, chylącej się ku upadkowi korporacji z wieloletnim doświadczeniem. Od kiedy zaczął się w tym świecie urządzać, przestał mu mieć cokolwiek do zaoferowania. Tymczasem punktem wyjścia polityki Wyszyńskiego – do rozważenia i przyswojenia przez dzisiejszych hierarchów – było przekonanie, że świat to za mało.