Kowadło jest straszne – jest nim wizja ogarniającej całą Polskę epidemii, miliona chorych, dziesięciokrotnie większej liczby osób potrzebujących intensywnej opieki medycznej niż łóżek na wszystkich polskich OIOM-ach. Możliwe? Oczywiście, chociaż nie potrafimy dziś stwierdzić, na ile prawdopodobne. Może się stać właśnie tak. Ale wirus może też zmutować w stronę mniej zaraźliwą, a wtedy skończy się na 100 tysiącach chorych. Pewne wydaje się tylko to, że co najmniej przez rok nie będziemy jeszcze mieli skutecznej szczepionki na Covid-19, więc musimy nauczyć się jakoś z wirusem żyć. A w międzyczasie postarać się o to, by chorych zbyt gwałtownie nam nie przybywało. Bo „wypłaszczenie krzywej" to jedyny sposób na to, by nasza zaniedbywana przez lata służba zdrowia zdołała udzielić pomocy wszystkim, którzy będą jej potrzebowali.

Ale z drugiej strony mamy również młot. Bo wszystko to, co służy ograniczeniu epidemii – kosztuje. Na służbę zdrowia powinniśmy dziś wyłożyć pewnie co najmniej 20–30 miliardów złotych, a nie 7,5, które zdołał wysupłać rząd (jeszcze rok temu wystarczyło jedno przemówienie prezesa PiS, by rząd bez mrugnięcia okiem deklarował kolejne zakupy głosów wyborczych za dziesiątki miliardów). Zamknięcie przez miesiąc gospodarki, zwane z angielska lockdownem, kosztuje prawdopodobnie utratę około 20 proc. wytwarzanego w tym miesiącu PKB i odpowiedni ubytek wpływów budżetowych. Rządowe dopłaty do płac i dochodów osób, które straciły pracę, to następne dziesiątki miliardów, gwarancje kredytowe dla firm to jeszcze kolejne. Póki co lockdown daje zwycięstwo nad rozpowszechnianiem się wirusa. Ale oceniając jego koszty, można tylko zacytować pogromcę Rzymian króla Pyrrusa: „jeszcze jedno takie zwycięstwo, a będę skończony".

Epidemiolodzy stale powtarzają, by nie lekceważyć ryzyka i podejmować wszystkie niezbędne działania dla ograniczenia zarazy. Ale ekonomiści zaczęli ostatnio coraz głośniej ostrzegać, że państwo polskie nie dysponuje nieskończoną ilością pieniędzy, które może wydać. Po szale wydatkowym, który w ostatnich latach zafundował nam beztroski rząd (może ktoś pamięta emanujące głębią ekonomicznej mądrości hasło: „jak się nie kradnie, to na wszystko są pieniądze"), jedynym sposobem znalezienia potrzebnych środków jest dziś albo ich pożyczenie, albo wydrukowanie. Z obiema tymi metodami wiąże się ryzyko, bo za obie możemy kiedyś zapłacić albo wybuchem kryzysu finansowego, albo wysokiej inflacji.

Nie mam wątpliwości, że takie pieniądze, jakie są potrzebne na walkę z epidemią, po prostu muszą się znaleźć. Ale z drugiej strony mamy smutne doświadczenie krajów śródziemnomorskich, które na kryzys finansowy lat 2008–2009 słusznie zareagowały wzrostem wydatków państwa, za to trzy lata później stanęły na skraju bankructwa, każe szukać rozsądnego kompromisu między tym, co trzeba, a tym, co można. A o kompromis między młotem a kowadłem naprawdę nie jest łatwo.