Dlatego w Rzymie, świętując 60-lecie Unii Europejskiej, okrągłymi zdaniami przywoływano niebudzące sprzeciwu wartości i odwoływano się do wzniosłych idei. Takie były zarówno przemówienia papieża, unijnych przywódców z Donaldem Tuskiem na czele, jak i zgodnie przyjęta deklaracja 27 państw. Piekło zaczyna się, gdy z bezpiecznej wysokości idei trzeba zejść na ziemię realiów.

A trzeba to zrobić pilnie nie tylko dlatego, że już za chwilę zaczną się mozolne rokowania w sprawie Brexitu. Nade wszystko dlatego, że Unia w obecnym kształcie musi się rozpaść albo przynajmniej wylądować na mieliźnie. Jej głównym i najtrudniejszym do rozwiązania problemem nie są nawet uchodźcy i terroryzm, ale to, co miało być jej chlubą, czyli euro.

Wspólny pieniądz został wprowadzony za wcześnie i bez dbałości o przygotowanie integrujących się gospodarek. Przypominało to rozrzucanie dukatów przez łaskawego pana, który tylko łagodnie upomniał tłum, by zrobił rozsądny użytek z pozyskanych dóbr. Nic więc dziwnego, że niektórzy wybrali życie na kredyt, a inni muszą za to płacić.

Dlatego Unia wielu prędkości jest nieuchronną koniecznością. Integracja polityczna jest niezbędna w strefie euro. Alternatywą jest odejście od wspólnej waluty, co skończyłoby się jeszcze większą katastrofą. Zwłaszcza dla Niemiec, które najwięcej zapłaciły za ratowanie strefy euro. Nie pomogą protesty i groźby weta, najwyżej państwa, które chcą i muszą pójść dalej, zawiążą ściślejsze jądro wewnątrz obecnej Wspólnoty, czego żadne traktaty im nie zabraniają. Być może w trakcie tego zawiązywania pozbędą się nieprzygotowanych słabeuszy, np. Grecji (a może i więcej) – zostaną oni odstawieni nawet nie na pas wolniejszego ruchu, ale na parking. A my wraz z nimi.

Dlatego niech się nie cieszą przeciwnicy ściślejszej Unii, że w deklaracji rzymskiej nie ma nic o różnych prędkościach. Jest, tylko innymi słowami. Ale nie ma za to ani słowa o zwiększeniu roli parlamentów krajowych, co miało być polskim postulatem wynegocjowanym przez panią premier.