Ono bynajmniej nie zaczęło się w roku 2000, ani nawet 11 września 2001, bo nie terroryzm – wtedy spektakularnie ujawniony – zadecyduje o naszych losach. Nasz wiek zaczął się może w 2005 roku, kiedy narody Zachodu odrzuciły projekt dalszej integracji Unii Europejskiej, może w 2016 z chwilą zwycięstwa Trumpa w USA, a może trochę wcześniej, gdy na Węgrzech zwyciężył Orbán, a w Grecji Syriza.

Bo to jest wiek nowego buntu mas, nowego widma krążącego nie tylko po Europie, nowej – i tak samo jak poprzednie – daremnej złudy tumaniącej umysły. Tamto widmo komunizmu też było utopijne, ale także zrodziło się z prawdziwego ludzkiego bólu, chociaż przydało narodom bezmiar cierpienia. Powiedzieć, że dzisiaj krąży widmo populizmu, to znaczy bagatelizować sprawę. Bo populizm wynika z głupoty mas i manipulacji szczwanych politykierów. Tymczasem to jest wielki, wzbierający bunt. Bunt przeciw rosnącym nierównościom, przeciw elitom, które „wiedzą lepiej” i pogardzają nami, prostymi ludźmi. Bunt peryferii przeciw metropoliom, bunt przeciw globalizacji i kierunkowi zmian dotykających każdego z nas. Tamta złuda miała przynajmniej program, cóż z tego, że utopijny i w końcu zbrodniczy. Dzisiejsza nie ma programu, ale też ma złość i pokrzywdzenie. Niech znowu będzie „jak dawniej”. Żeby dymiły fabryki i było dużo dobrze płatnej roboty. Żeby Ameryka znowu była potężna, a Polska wielka i święta. Żeby wszystko było zrozumiałe dla byle durnia, władza bała się ludu i żeby nie szwendali się emigranci albo inni pederaści.

Ten nowy bunt mas nie jest „przelotnym epizodem”, jak niedawno powiedział pewien nasz sympatyczny, ale do szpiku kości XX-wieczny polityk. Tylko ten przywódca utrzyma się jak surfer na szczycie wzbierającej fali, który zrozumie ducha zrozpaczonych mas. Zanim – tak jak niejednemu surferowi – fala pogruchocze mu kości.