Stwierdzili, że rozumieją ideę zmniejszonej szkodliwości i mniejszego zła, ale jeżeli nadal w takim tempie będzie przybywać pykających, to trzeba szukać innego rozwiązania. Na szczęście człowiek jest zwierzęciem bardzo kreatywnym. Pojawił się pomysł, by tytoń podgrzewać, a nie spalać. Dlaczego? Bo to spalanie tytoniu generuje większość substancji smolistych i ponad 70 proc. substancji znajdujących się na liście typowych karcynogenów, czyli substancji rakotwórczych. Jeśli tytoń podgrzewamy do wysokiej temperatury, to ilość poszczególnych uwalnianych substancji jest śladowa w stosunku do normalnych papierosów. Aktualnie testowana jest ta droga podania nikotyny i mamy coraz więcej badań, nie tylko in vitro, czyli na komórkach, ale u zwierząt i obserwacyjnych u ludzi, które pokazują, że podgrzewany tytoń nie jest tak szkodliwy jak tradycyjne papierosy. Bo to substancje smoliste, ta chemia, która wydziela się podczas palenia papierosów, są najbardziej szkodliwym patogenem, bezpośrednio uszkadzają układ krążenia i układ oddechowy i powodują stres oksydacyjny.
Ale trzeba pamiętać, że to nie znaczy, że ten typ produktów jest całkowicie bezpieczny. Harm reduction, czyli redukcja szkód, jest wyborem mniejszego zła u tych, którzy mimo innych dostępnych metod nie są w stanie przestać palić. To trochę jak przestawianie na metadon w poradniach metadonowych albo proponowanie alkoholikom piwa o zawartości 0,5 proc. alkoholu.
Część ekspertów twierdzi, że stosowanie takich półśrodków to tkwienie w nałogu. Argumentują nawet, że mówienie o alternatywach nie pomaga niemogącym rzucić, za to zachęca do nałogu młodzież. Inni, mniej radykalni, przyznają, że może pomóc najbardziej uzależnionym, ale zwracają uwagę, że to dalsze szkodzenie własnemu zdrowiu.
Oczywiście, ale nie uwzględniają tego, co wiem po kilkudziesięciu latach pracy z pacjentami – że jest grupa palaczy, która nie jest w stanie rzucić lub absolutnie nie są zainteresowani, żeby zerwać z nałogiem. To zostało potwierdzone w wielu badaniach na całym świecie. Są osoby, które będą palić nawet po operacji wycięcia płuca w przebiegu raka płuca, mając problemy z oddychaniem, walcząc z bólem. Na sugestie rzucenia nałogu odpowiadają: „Panie doktorze, daj mi pan spokój". I możemy im opowiadać o plastrach, gumach do żucia czy grupach wsparcia, a oni i tak machną ręką.
Od lat 70. XX w., kiedy okazało się, że szefowie koncernów tytoniowych oszukiwali świat, trzymając w biurkach wyniki badań mówiące, że papierosy niszczą zdrowie i życie, próbowaliśmy wielu sposobów walki z papierosami – żaden nie okazał się w pełni skuteczny. Ostatnio nadmiaru nowych pomysłów nie ma i – zamiast kreatywności – wielu „antypapierosowców" skoncentrowało się na krytykowaniu podejścia typu harm reduction. Ale twierdzenie, że ktoś, kto pali 20 lat, zignorował w swoim życiu wiele ostrzeżeń i kampanii, rzuci nałóg w ciągu tygodnia, jest nieodpowiedzialne. Tylko ok. 20–30 proc. rzucających zrobi to na stałe, choć dopiero po kilku próbach. Więc krytykującym metody zmniejszonej szkodliwości mówię: zapobiegajmy nałogowi w inny sposób, edukując dzieci, by nie wzięły papierosa do ust. Ale pamiętajmy, że ta praca u podstaw przyniesie rezultaty dopiero za 20 lat. Przez ten czas proponujmy tym, którzy nie mogą rzucić, jakieś alternatywy. Bo twierdzenie, że jak zechcą, to sobie poradzą, jest nieodpowiedzialne.
Często spotyka się pan z krytyką, dlatego że popiera pan harm reduction?