Dotychczasowymi wizytami w Polsce Roisin Murphy przyzwyczaiła nas do magnetyzujących spektakli, w których oryginalny muzyczny styl w połączeniu z jej charyzmą zapierał dech. Tym razem tchu nie wstrzymałam, chwilami było zaskakująco nudno.
Najpierw z kulis dobiegł jej głos: „Czujecie to?” – śpiewała, każąc nam szykować się na pełne wrażeń widowisko. Weszła na scenę nonszalanckim krokiem, ucharakteryzowana na kobietę zawieszoną między przeszłością i przyszłością. Przypominała hollywoodzką gwiazdę lat 30., ale ta klasyczna elegancja przeplatała się z nowoczesnymi ozdobami, futurystycznymi wizualizacjami i komputerowym brzmieniem. Murphy unika schematów, utrzymując swój show w stylistyce kosmicznego retro. Tym razem prezentowała je w barwnej, igrającej z kiczem lat 80. konwencji, dobrze oddającej klimat jej drugiej solowej płyty „Overpowered” – bardziej tanecznej i lżejszej niż poprzednie nagrania. Jednak koncert, zamiast wydobyć bogactwo muzyczne albumu, spłaszczył jego brzmienie. Razem ze słabym nagłośnieniem i niemożnością docenienia producenckich technik – w muzyce klubowej kluczowych – zniknęła gdzieś niepowtarzalność Murphy. Wyjątkowej artystki, która wie, jak tchnąć w elektronikę magię i wielkie emocje.
Początkowy zachwyt publiczności wystarczył na dwa utwory: mocną, dyskotekową „Cry Baby” i melodyjną „You Know Me Better”, po której Murphy pokazała swój taniec – electric boogie połączone z kobiecym seksapilem i ostrością gestów nastolatki. Dostała za tę próbkę gigantyczne brawa. Już chwilę potem napięcie opadło. Piosenka „Checkin on Me”, która na płycie brzmi jak drapieżna manifestacja niezależności, na żywo straciła moc, podobnie było w przypadku innych utworów, choćby „Movie Star”. Murphy śpiewała „na pół gwizdka”, nie czuła się swobodnie, kryła to, przyjmując efektowne pozy.
Lepiej poszła jej rapowana „The Truth” oraz „Dear Miami”, gdy na tle delikatnie zarysowanego podkładu pokazała wreszcie swój główny atut – gładki i przejrzysty głos.
Pięknie zabrzmiał w balladzie „Scarlet Ribbons”, jakby płynął daleko w przestrzeń, choć Stodoła była wypchana po brzegi i dźwięki dosłownie grzęzły w tłumie. Znów przekonaliśmy się, ile tracimy z braku komfortowej sali koncertowej. Stodoła to klub rockowy, nieprzystosowany do prezentowania elektroniki. Scena była za ciasna, stłamszona oprawa wizualna koncertu wypadła blado, zabrakło nawet kulis, w których wokalistka mogłaby się przebierać, musiała to robić na naszych oczach.