I zrozumiałam, że jeśli nawet na zachód pojedziemy, to i tak będziemy u was cudze – mówi Teresa Matukańska, emerytowana nauczycielka szkoły w Mejszagole. Do dziś pamięta, jak bardzo tęskniła jeszcze w radzieckich czasach, by choć na chwilę wyrwać się do Polski. W końcu zdobyła paszport, co w latach 60. graniczyło z cudem.
– Jechałam z wypchanymi walizkami, bo zamówienia miałam różne, ten chciał, by mu żelazko przywieźć, inny – czarny chleb. Na dworcu wsiadłam do taksówki. Może i za głośno drzwiczki zamknęłam? A kierowca powiedział; oho, widać, że goście ze Wschodu przyjechali – mówi pani Matukańska. – I pomyślałam, że dla mnie tu miejsca nie ma. Taki nasz los, że nam zawsze wiatr w oczy.
Kiedy jedzie się z Wilna szosą na Rygę, widać tylko olbrzymie centra handlowe. Jeszcze parę lat temu rozciągały się tu pola. Po 20 kilometrach trzeba skręcić w niewielką drogę i już po chwili jest się w Mejszagole.
Mejszagoła dzieli się na pół. W starej części pejzaż niemal idylliczny – drewniane chałupy z gankami, pomalowane na jasnobrązowy lub zielony kolor, z białymi, rzeźbionymi obramowaniami okien. Druga część Mejszagoły to nowoczesne domy, zbudowane przez przybyszów z głębi Litwy.
Niewidzialna linia demarkacyjna oddziela mieszkańców tych części, ich ścieżki przecinają się tylko w supermarkecie Maxima, który nieoczekiwanie wyrósł w dwutysięcznej miejscowości. Dzieci polskie chodzą do szkoły imienia prałata Józefa Obrembskiego, litewskie – do szkoły litewskiej mieszczącej się w klasycystycznym pałacyku Houwaltów.