Odliczanie trwało od 1994 roku, przez trzy mundialowe starty Szwajcarów. Kilka ostatnich minut mistrzostw w USA, całe finały w Niemczech, jeden wieczór w RPA, podczas którego zadrżała Hiszpania, i większość meczu z Chile. Razem aż 558 min bez straty gola, blisko kwadrans więcej niż poprzedni rekordziści Włosi.
Ale po meczu Szwajcarzy o rekordach rozmawiać nie mieli ochoty. Tym razem schwyzenaccio, jak je nazwali po meczu z Hiszpanią tamtejsi dziennikarze, nie było znakiem zwycięstwa. Tam, gdzie w spotkaniu z Hiszpanią stał mur, w meczu z Chile były już tylko pojedyncze przeszkody. Zamiast natchnionego wybijania z rytmu były faule i pretensje do sędziego. Kartek było tyle, ile w niesławnym meczu Serbii z Niemcami, więcej dostali Chilijczycy, ale jedyną czerwoną – Szwajcar Valon Behrami. Trener Ottmar Hitzfeld oszczędzał go na to spotkanie, liczył na jego nieprzewidywalność, ale dostał tylko bałkański temperament. Behrami, emigrant z Kosowa, wyleciał z boiska już w 31. minucie. W jednej akcji dwa razy zamachnął się ręką na rywali, trafił w twarz Arturo Vidala.
Chile takich chwil zaćmienia nie wybacza. Próbowało złamać Szwajcarów różnymi sposobami, miało dużo okazji, jedną bramkę nieuznaną z powodu spalonego. Udało się dopiero rezerwowemu Markowi Gonzalezowi w 75. minucie. Esteban Paredes podał spod linii końcowej, Gonzalez uderzył głową tak, że piłka odbiła się jeszcze od boiska i obrońca Stephan Lichtsteiner nie był w stanie jej wybić. Szwajcarzy mieli potem jedną doskonałą okazję, a Chile szczęście, gdy Eren Derdiyok strzelił obok słupka. Ale to szczęście zasłużone. I otwierające bardzo szeroko drzwi do drugiej rundy.
[i]—Paweł Wilkowicz z Kapsztadu [/i]
[ramka]>GRUPA H