Oczywiście. W świecie w brasseriach, knajpkach, domach, miliony ludzi uczestniczy w „mszy demokracji”. Debaty są porywającym spektaklem, politycy się starają. Ich zadaniem jest utrzymanie uwagi widzów, a co ważniejsze, zamiana ich w chodzące słupy ogłoszeniowe po debacie, przekonujące innych, na kogo warto oddać głos. W niedzielę kandydaci muszą się postarać i zagrać lepsze widowisko niż niedzielny mecz w mistrzostwach Świata, który rozpocznie się pół godziny po rozpoczęciu ich spotkania.
[b]I co z tego wynika?[/b]
Być może kandydaci już na początek powinni zaserwować mocny przekaz. Jednocześnie mając świadomość, że stacje telewizyjne, które są im niechętne, i tak wyłowią ich najbardziej malownicze potknięcie z drugiej części.
[b]Jeśli sztaby zdecydowały się na debatę zachodzącą w połowie na interesujący mecz, to chyba traktują tę niedzielną debatę jedynie jako przygrywkę do tej środowej?[/b]
Najważniejsza jest debata ostatnia. Po niej, jeśli zostanie lepiej rozegrana przez jedną ze stron, już niewiele można zmienić. Historie, które zawrą w tych kilkunastu sekundach, ich najważniejsze przekazy albo ich niewybaczalne błędy – wszystko to będzie rezonowało w obywatelach idących do lokalu wyborczego. Ostatnia debata to gra o wszystko.
[i] Eryk Mistewicz – konsultant polityczny, autor strategii marketingu narracyjnego[/i]