„Jeśli futbol, to kolekcja zmysłów, Hiszpania jest absolutną delicją. Jeśli to jest sztuka i poemat – tej drużynie trzeba kibicować”.
Napisał to po meczu z Niemcami Jose Samano, pierwsze pióro sportu w „El Pais”, ale podpisałoby się pod tym wielu. Pod półfinałem do smakowania, bez choćby jednej żółtej kartki. Pod tym, co ten kraj dawał futbolowi od tylu lat, tak niewiele dostając w wielkich turniejach w zamian. Gdy bycie Hiszpanem było wymówką dla pięknych porażek, a piłkarze wracali do kraju w takich nastrojach, jak od lat Anglicy: znów się nie udało, ale przecież zawsze mamy ligę. W czasach, kiedy kadra była dla tej ligi podnóżkiem, a nie koroną. Każdy grał w niej pod swoją flagą, dziennikarze sportowi bawili się w politykę, pytanie: Real czy Barcelona, było ważniejsze od: jak wygrywać.
Real po zwycięstwach kąpał się w Cibeles, Barcelona szła pod Generalitat, reprezentacja swojego miejsca nie miała. To był wśród klubowych katedr mały kościółek, do którego się zaglądało od święta. W niektórych miejscach – po kryjomu. Dziś Florentino Perez kupuje do Realu Hiszpanów, których wykreowała reprezentacja, drużyna wzięła z klubów to, co najlepsze: barcelońskie podania, kontrataki a la Valencia, skuteczność Realu. A w Katalonii można już rzucić pomysł, by kadra zagrała na Camp Nou, i nie zostać uznanym za zdrajcę.
[srodtytul]Hiszpania jest sportem[/srodtytul]
Raz w ostatnich latach drużyna narodowa w Barcelonie była, ale na Montjuic, i separatyści protestowali. Choć Montjuic to nie prawdziwa Katalonia, tylko ziemia lojalnego wobec króla Espanyolu. Stadion igrzysk 1992, bez których pewnie nie można by dziś było powiedzieć: Hiszpania jest sportem. Wtedy się przekonała, że świata nie trzeba się bać, on na Hiszpanów czeka, zaczęła tworzyć system, który teraz produkuje mistrzów, od tenisa po kolarstwo. Reprezentacja najdłużej czekała na nagrodę, ale wreszcie – to znów Samano – chimera stała się rzeczywistością.