Rozmowy z nim były jak promienie słońca, jak odżywcze powietrze. Krzysztof zawsze trzymał klasę i szanował ludzi. Pamiętam, jak po spektaklu „Pana Tadeusza” granym gdzieś na końcu świata, skonani wychodziliśmy do widzów. Tylko Krzysztof zachował uśmiech i nikomu nie odmówił autografu i choćby krótkiej rozmowy.

Znałam go lepiej od innych. Żartowaliśmy, że jesteśmy bliźniakami, nieco przesuniętymi w czasie, bo Krzyś był ode mnie starszy zaledwie o kilka miesięcy. Był znakomitym aktorem. Poznałam go szczególnie dobrze, gdy przez lata jeździliśmy po świecie grając „Pana Tadeusza”.

Był zafascynowany życiem. W samolocie zawsze obłożony tomami poezji. Ona go kształtowała. Podczas jednej z podróży dowiedział się, że jest chory. Przyjął to ze zrozumieniem. Walkę z cierpieniem i chorobą traktował jak podróż pełną zagadek, a jednak fascynującą. Po kolejnej operacji przyznał, że jest dowodem na to, że organy wewnętrzne nie są właściwie człowiekowi potrzebne do życia.

Dzielił się swym optymizmem z ludźmi załamanymi. Oswajał ich z chorobą i cierpieniem. Zadał kłam tym, co twierdzą, ze choroba nas upokarza, bo to on upokorzył chorobę. Zachwyciła mnie jego postawa, kiedy odwiedziłam go w szpitalu przed jedną z kolejnych operacji. Dowiedział się wtedy, że są przerzuty na wątrobę. Przyjął mnie opalony, zadbany, na szpitalnej szafce stało zdjęcie córki, a obok leżał testament, który właśnie dokończył pisać. Nigdy nie odmawiał pomocy. Był niezwykle zdyscyplinowany. Zawsze odpowiadał na telefony. Nie chce mi się wierzyć, że tym razem będzie inaczej.