Politycy, którzy znaleźli się na pierwszych miejscach list wyborczych PiS do Parlamentu Europejskiego, często nie są szeroko rozpoznawalni. Jarosław Kaczyński wyciągnął wniosek z poprzednich wyborów. W 2009 r. do PE dostało się 15 posłów PiS, do dziś w partii zostało siedmiu z nich. Tym razem prezes PiS postawił na osoby zaufane i związanych z partią ekspertów.
Listy otwierają więc m.in. prof. Waldemar Paruch, prof. Zdzisław Krasnodębski czy prof. Karol Karski. – Chodzi o to, żeby dostały się jedynki, które są bardzo słabe i nierozpoznawalne. Trzeba było je wzmocnić – tłumaczy „Rz" jeden z posłów PiS. Wzmocnienie polegało na tym, że na dalszych miejscach umieszczono rozpoznawalnych parlamentarzystów – w sumie będzie ich 48.
Na przykład w Warszawie pierwsze miejsce ma Krasnodębski, na dziewiątym znalazł się poseł Artur Górski. – Zwłaszcza ostatnio to nazwisko chodzące w Warszawie – wyjaśnia. To aluzja do ujawnienia przez Górskiego, że zmaga się z białaczką.
Podobnie jest w okręgu olsztyńskim. Tam listę otwiera ceniony przez Jarosława Kaczyńskiego Karol Karski. – Przy całej sympatii, ale to wyborcza tragedia – przekonuje polityk PiS. Karski w 2011 r. nie dostał się Sejmu z czwartego miejsca w Warszawie, choć partia wprowadziła z tego okręgu aż sześciu posłów. Wsparciem dla niego mają być posłowie Dariusz Piontkowski, Zbigniew Babalski i Iwona Arent.
Dlaczego posłowie startują z tak dalekich miejsc? – Żeby zebrać głosy, a jednocześnie nie wyłonić lidera poza jedynką – wyjaśnia i podaje kolejny przykład: – W Wielkopolsce liderem jest Ryszard Czarnecki, za nim słaby Tadeusz Dziuba i dalej mocny Adam Rogacki. Żeby przypadkiem nikt nikogo nie pobił.