Jarosław Kaczyński na zakończenie obchodów szóstej rocznicy katastrofy smoleńskiej powiedział: „Tu, na tej ulicy, na Krakowskim Przedmieściu, musi stanąć pomnik smoleński. Musi stanąć pomnik prezydenta Lecha Kaczyńskiego. (...) Musimy doprowadzić do tego, by ci, którzy zginęli (...) byli uhonorowani. Wbrew establishmentowi i tym, którym się wydaje, że mają władzę nad Polską. Tej władzy nie mają!".
Prezes PiS nie zauważył, że to on jest teraz liderem establishmentu, a jego partia może robić, co chce. Przykład takiego działania pokazano kilka godzin wcześniej, umieszczając przed stołecznym ratuszem tablicę ku czci Lecha Kaczyńskiego bez zgody ratusza, konserwatora zabytków i mimo zastrzeżeń Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa dotyczących zapisu: „Poległ w służbie ojczyzny".
Niedzielne wystąpienie szefa PiS trudno nazwać koncyliacyjnym, w przeciwieństwie do przemówienia prezydenta Andrzeja Dudy wygłoszonego zaledwie cztery godziny wcześniej. Prezes Kaczyński zarządził: pomnik ma powstać. Nieważne, że część Polaków może uważać inaczej i po prostu go nie chcieć. Nieważne, że stołeczny konserwator zabytków nie widzi dla niego miejsca przed Pałacem Prezydenckim.
Za prezesem stoi argument siły. Społeczeństwo dało PiS władzę, to teraz władza może robić, co chce, nie licząc się z czyjąkolwiek opinią. Suweren podpisał z PiS umowę in blanco.
Można odnieść wrażenie, że partia rządząca chce narzucić społeczeństwu swoją pamięć o katastrofie smoleńskiej, w której „poległ" jej prezydent i jej przedstawiciele. A to przecież nieprawda. W Smoleńsku zginął nasz prezydent i nasi przedstawiciele, bliscy, przyjaciele, osoby, z którymi pracowaliśmy. Pamięć o katastrofie smoleńskiej nie powinna być zawłaszczana przez PiS.