Na ówczesne szczęście ta gra słów znalazła się w jednej z wcześniejszych mutacji terenowych, którą skorygowano. Tak szybko, że nie zdołaliśmy jej odnaleźć w archiwach. Historia ta to świetny przykład panującej wówczas atmosfery – wszystko na kolanach. I naraz 11 maja po południu w okolicach Towarowej pojawił się słup dymu. Szybko rósł. Na miejsce pognały wozy straży pożarnej – podobno zabroniono im używać syren, by nie denerwować szacownego gościa. Niektórzy zaklinają się, że tak było.
[wyimek]Kiedy dotarłem do Domu Słowa Polskiego, pożar już dogaszano. Wszedłem na halę i zobaczyłem spalony rząd maszyn. Kawałki dachu leżały na ziemi. Jakby bomba rąbnęła - Witold Małecki, były pracownik zecerni [/wyimek]
Hala maszyn gazetowych i rotograwiurowych stała w ogniu. Opis pożaru nie jest zbyt fascynujący, bo wszystko sprowadzało się do tegoż ognia pośród stalowych konstrukcji. Co zatem się paliło? – Farby drukarskie rozpuszczano ksylenem – wspomina red. Witold Małecki, pracujący wtedy w zecerni. – Wszędzie go było pełno, po koszach leżały nasączone nim szmaty. W wielu miejscach widziałem wcześniej grubą warstwę kurzu, i on też się palił – dodaje. – Kiedy dotarłem do DSP, pożar już dogaszano. Wszedłem na halę i zobaczyłem spalony rząd maszyn. Kawałki dachu leżały na ziemi. Jakby bomba rąbnęła – wspomina Małecki.
[srodtytul]Woda w usta[/srodtytul]
Kompleks DSP (oddany do użytku w 1951 roku) był wielkim obiektem. Posadowiony został na obszarze przedwojennego placu Kazimierza Wielkiego (za caratu – Witkowskiego) i zablokował część dawnych ulic przy Towarowej. Drukowano w nim mnóstwo gazet i książek. Oprócz DSP w mieście były jeszcze drukarnie gazetowe: „Dziennika Ludowego” – tam, gdzie dziś turecki wieżowiec przy pl. Zawiszy, nieopodal drukarnia „Expressu Wieczornego” i „Życia Warszawy” na Marszałkowskiej przy pl. Unii Lubelskiej. Po pożarze bez drukarni zostało kilka gazet. – „Trybuna Ludu” – opowiada red. Tyrluk – natychmiast została przeniesiona do Lublina, Białegostoku, Łodzi i bodajże Wrocławia. Wszędzie jeździły samochody wożące matryce i zabierające gazety. Latały nawet samoloty.
W „Kurierze Polskim”, jak to pamiętam, wybuchła krótkotrwała panika, po której zdecydowano, że nie będziemy zmieniać formatu, bo czytelnik jest do niego przyzwyczajony. Więc wożono wszystko ciężarówką do Olsztyna. Gazeta miała przez pierwsze dwa tygodnie tylko cztery strony. Po dwóch dniach ukazało się „Wyjaśnienie dla czytelników”, z którego wypisaliśmy taki oto cytat: „uległa zniszczeniu część maszyn rotacyjnych”. Ta „część” brzmiała nader optymistycznie.