Przyleciało ich do RPA tysiące. W sobotę rano założyli koszulki Argentyny i te z podobiznami Maradony, wyciągnęli flagi z Diego, Che Guevarą, i ruszyli na Johannesburg. Na dachu jednego z samochodów rozciągnęli transparent: „Co się stało Brazylio? Czemu jesteś taka nerwowa?”. Skąd mogli wiedzieć, że wieczorem będą to samo pytanie zadawać Argentynie i jej trenerowi. Nawet początek meczu tego nie zapowiadał, bo Gabriel Heinze już w 6. minucie strzelił gola. I to jakiego: głową w róg bramki, z punktu rzutów karnch, po dośrodkowaniu Juana Sebastiana Verona. Właśnie Heinze, co do którego kibice zawsze mieli tyle wątpliwości, zarzucając mu że miejsce w składzie zawdzięcza tylko temu, że firma jego brata prowadzi interesy Maradony.
Rzut rożny po którym padła bramka, wywalczył Leo Messi. Jedyny Argentyńczyk, od którego tego popołudnia na Ellis Park można się było spodziewać czegoś magicznego od początku do końca meczu. Zabrakło mu tylko gola, ale wreszcie będzie co pokazywać w składankach z pięknymi zagraniami tego mundialu. Messi biegał nie tracąc piłki między kilkoma Nigeryjczykami, podawał do kolegów puszczając piłkę między nogami rywali i nad ich głowami, strzelał. Po dwóch jego uderzeniach Vincent Enyeama ledwo sięgnął piłki, kolejne w niego trafiło, raz Messi pomylił się o centymetry.
Maradona zapowiadał Messiego w tym turnieju jako owoc na deser, ale Leo był w pierwszym meczu głównym daniem. Dzięki sobie i przez kolegów, którzy jakoś nie potrafili przyjąć jego zaproszenia do tańca. To co dobre i efektowne zaczynało się dopiero przy polu karnym rywali, z tyłu było zaskakująco prozaicznie i nerwowo. Okazji mieli Argentyńczycy mnóstwo, ale nie stwarzała ich grupa natchnionych artystów, raczej łowcy błędów, wykorzystujący każdą chwilę zawahania rywali. Rozczarowali pomocnicy. Angel di Maria za rzadko podawał tak jak w drugiej połowie, gdy w biegu, zewnętrzną częścią buta, wysłał Messiego sam na sam z bramkarzem. Juan Sebastian Veron za często podawał w oczywisty sposób, a gdy próbował ryzykować, tracił piłkę. O kapitanie, Javierze Mascherano, wiadomo że zawsze pcha drużynę do przodu, ale ktoś jej jeszcze musi potem nadać kierunek. Żywiołem obecnej Argentyny są kontry: dalekie podanie, sprint z linii pomocy, rajd Messiego. Tak też można dojść do tytułów, problem w tym, że Argentyna daje rywalom okazje do kontrataku z równą łatwością z jaką stwarza własne. Obronę miała na Ellis Park roztargnioną, pozbawioną dostatecznego wsparcia, chwilami nie rozumiejącą się z bramkarzem. Gdyby Victor Obinna w pierwszej połowie zdążył dobiec do podania Chinedu Obasiego wzdłuż bramki, a po przerwie Kalu Uche poczekał ułamek sekundy, zamiast walić na oślep w odsłoniętą już bramkę,
Argentyna mogła nie odjechać z Ellis Park zwycięska. Błogosławieństwem Maradony jest łatwa grupa, tu jest gdzie nabrać rozpędu przed następnymi rundami. Może tak jest lepiej niż jak cztery lata temu, gdy Argentyńczycy byli ozdobą rundy grupowej, strzelali gole po dwudziestu podaniach z rzędu, a potem się rozbili o niemiecki mur. Drużyna Maradony, na to dziś wygląda, raczej będzie próbowała mury obejść, kruszyć albo przeskoczyć, niż je brać z rozpędu.
[i]Paweł Wilkowicz z Johannesburga[/i]