Dla takich odkryć istnieją mistrzostwa świata. Mecz Chile z Hondurasem miał tylko skrócić oczekiwanie na pierwszy koncert Hiszpanów, a okazał się lekcją ładnego futbolu, walki i wspólnego działania, od której trudno było oderwać wzrok.
Mało jest tutaj takich drużyn. Piłkarzy, którzy nie przyjechali do Afryki z gotowymi wymówkami. Chilijczycy nie mówili, że Jabulani źle lata, trąbki są za głośne, a trawa za szybka, bo już i takie głosy się pojawiały. Po prostu ruszyli do ataku z zamiarem zgarnięcia pełnej puli.
Tak jak Korea i Japonia, ale z większym rozmachem i radością. Grali tak już w eliminacjach południowoamerykańskich, wyprzedziła ich tylko Brazylia, chwalono Chilijczyków za styl.
Nie tak dawno Ekwador pokazał Polsce, że nikt z Ameryki Południowej nie dostaje się na mundial przypadkiem. Chilijczycy są tego kolejnym dowodem. Mają młodą drużynę (tylko dwóch piłkarzy po trzydziestce), grają w dobrych klubach Europy i Ameryki Południowej, prowadzi ich trener, który zawsze cenił efektowną grę, Argentyńczyk Marcelo Bielsa.
Jego zawodnicy nie mieli tego popołudnia w Nelspruit partnera do zabawiania widzów, bo piłkarze Hondurasu najchętniej nie wystawialiby nosa poza koło środkowe. W całym meczu oddali jeden strzał. Ale bronili się zbyt naiwnie, by zatrzymać Chile rozpędzające się prawą stroną boiska, gdzie biegali Mauricio Isla i pomocnik Alexis Sanchez. Isla grał jak Maicon w meczu Brazylii z Koreą Północną.