Jest w nim coś niedzisiejszego i zupełnie niepiłkarskiego. Żel, świecidełka i koszarowe dowcipy to nie jego świat. Wygląda na starszego, niż jest, nosi się poza boiskiem jak absolwent brytyjskiej szkoły z internatem, uwielbia stare kino, a do Liverpoolu przenosił się w 2004, znając już angielski, bo od małego był zapatrzony w brytyjską kulturę.
Tylko ze skończeniem studiów mu się nie udało, musiał przerwać naukę po trzecim roku, bo jako piłkarz Liverpoolu miał już zbyt wiele obowiązków. Żonę, Nagore Aramburu, zna od dzieciństwa, ona też nie jest typową – WAG, skończyła studia, pracuje w branży filmowej. Nawet mieszkają nietypowo, nie w enklawach bogactwa pod miastem, jak Pan Bóg piłkarzom przykazał. Wolą w centrum, by być blisko prawdziwego życia. Tak było, gdy Xabi grał w Liverpoolu, i tak jest teraz w Realu.
W Madrycie dał się namówić na dom na przedmieściach, ale po pół roku uciekł do zgiełku centrum. Blisko kawiarni, restauracji, sklepów, a on – jak przystało na Baska – ma bzika na punkcie dobrej kuchni i lubi sam robić zakupy oraz gotować.
Już w Realu Sociedad San Sebastian mówili na niego Don Xabi Alonso, choć miał wtedy niewiele ponad 20 lat. Łatwiej mu zabrać piłkę, niż wyprowadzić go z równowagi. Nie odzywa się nieproszony, ale potrafi stawiać na swoim. Gdy grał w Liverpoolu, zostawił drużynę przed ważnym meczem w Lidze Mistrzów, by być przy narodzinach córeczki. – Musiałem być z rodziną – tłumaczył. Trener Rafael Benitez nigdy mu tego nie wybaczył. Ale on wolał zrobić po swojemu i być przy żonie. – W Kraju Basków to kobiety rządzą – tłumaczy i wspomina, jak w rodzinnym domu decydujące słowo zawsze należało do matki. A dla matki było najważniejsze, żeby synowie byli wykształceni.