Nigdy nie ukrywał, że był w PRL celebrytą i miał całkiem klawe życie. Mówił też, i nigdy się tego nie wstydził, że był rozpieszczany przez komunę.
Gdy rozmawialiśmy przed dwoma laty, nazwał to po imieniu. – My amatorami? Toż to czysta ustrojowa hipokryzja. Byliśmy pełną gębą zawodowcami, a sponsora mieliśmy najbogatszego i najsolidniejszego z możliwych – państwo. I wyliczał: w klubie miałem 700 zł miesięcznego stypendium, w kadrze 2500. Tylko ja i Zbyszek Pietrzykowski dostawaliśmy je z Polskiego Związku Bokserskiego, bo byliśmy najlepsi. A przecież to nie wszystko. Miałem 4600 zł pensji w klubie, do tego dochodziło 400 zł premii za wygrane walki. A jeśli drużyna wygrywała mecz, to ten, który przegrał, otrzymywał na otarcie łez połowę tej sumy. Zarabiałem więcej od ministra. Średnia krajowa nie przekraczała 2 tysięcy, dolar był po 100 zł, butelka wódki w Peweksie kosztowała 50 centów. A niezły samochód ponad 100 tysięcy złotych. W rok można było tyle uzbierać. A do tego, jak kto miał głowę na karku, można było jeszcze dorobić na wyjazdach.
Warszawa powalała
Miał fotograficzną pamięć do szczegółów. Gdy zaczynał mówić o starych czasach, przenosiłem się tam wraz z nim. Urodził się w Częstochowie, tam spędził dzieciństwo i stawiał pierwsze kroki bokserskie, ale oczy mu się śmiały na wspomnienie tego, co przeżył po przenosinach do stolicy.
Brał wtedy życie garściami. Trenował jak szalony, ale po zajęciach nosiło go po mieście, które dla młodego chłopaka z rozmodlonej Częstochowy było przecież innym światem.
– Uwielbiałem nocami zaglądać na warszawskie bazary, na których życie buzowało jak w tyglu, bez względu na porę dnia i roku. Fascynujące doświadczenie. Chciałeś coś zjeść nad ranem, napić się, gdy stolica już spała, nie było problemu. A widok tęgiej kobiety, która pod kiecką, między szeroko rozstawionymi nogami trzymała kociołek z gorącym bigosem, będę pamiętał do końca życia. Wódeczki też nigdy nie brakowało. W litrowych butelkach, w ćwiartkach, jak chciałeś, do tego dobrze schłodzona była na zawołanie. Tak samo jak panie gotowe umilić życie. Powiedzieć, że Warszawa była wesołym miastem, to za mało. Ona powalała.Tu był Pałac Kultury, knajpa przy knajpie, a w Częstochowie jedna ulica. Za Jasną Górą zaczynał się już las. W stolicy młodzież miała kawiarnie czynne codziennie od 17 do 22, wstęp kosztował 15 zł, a szklanka kawy 2,50 zł. Pamiętam miłą żydowską restaurację Amikę, zresztą wszędzie można było zjeść i potańczyć – i tak mógł opowiadać godzinami.