Brał życie pełnymi garściami

Jerzy Kulej to dwa złote medale olimpijskie, polska szkoła boksu i legenda. Miał 71 lat, zmarł w piątek

Publikacja: 15.07.2012 23:44

Meksyk 1968. Zwycięski olimpijski finał, drugi w karierze Jerzego Kuleja

Meksyk 1968. Zwycięski olimpijski finał, drugi w karierze Jerzego Kuleja

Foto: AP

Nigdy nie ukrywał, że był w PRL celebrytą i miał całkiem klawe życie. Mówił też, i nigdy się tego nie wstydził, że był rozpieszczany przez komunę.

Gdy rozmawialiśmy przed dwoma laty, nazwał to po imieniu. – My amatorami? Toż to czysta ustrojowa hipokryzja. Byliśmy pełną gębą zawodowcami, a sponsora mieliśmy najbogatszego i najsolidniejszego z możliwych – państwo. I wyliczał: w klubie miałem 700 zł miesięcznego stypendium, w kadrze 2500. Tylko ja i Zbyszek Pietrzykowski dostawaliśmy je z Polskiego Związku Bokserskiego, bo byliśmy najlepsi. A przecież to nie wszystko. Miałem 4600 zł pensji w klubie, do tego dochodziło 400 zł premii za wygrane walki. A jeśli drużyna wygrywała mecz, to ten, który przegrał, otrzymywał na otarcie łez połowę tej sumy. Zarabiałem więcej od ministra. Średnia krajowa nie przekraczała 2 tysięcy, dolar był po 100 zł, butelka wódki w Peweksie kosztowała 50 centów. A niezły samochód ponad 100 tysięcy złotych. W rok można było tyle uzbierać. A do tego, jak kto miał głowę na karku, można było jeszcze dorobić na wyjazdach.

Warszawa powalała

Miał fotograficzną pamięć do szczegółów. Gdy zaczynał mówić o starych czasach, przenosiłem się tam wraz z nim. Urodził się w Częstochowie, tam spędził dzieciństwo i stawiał pierwsze kroki bokserskie, ale oczy mu się śmiały na wspomnienie tego, co przeżył po przenosinach do stolicy.

Brał wtedy życie garściami. Trenował jak szalony, ale po zajęciach nosiło go po mieście, które dla młodego chłopaka z rozmodlonej Częstochowy było przecież innym światem.

– Uwielbiałem nocami zaglądać na warszawskie bazary, na których życie buzowało jak w tyglu, bez względu na porę dnia i roku. Fascynujące doświadczenie. Chciałeś coś zjeść nad ranem, napić się, gdy stolica już spała, nie było problemu. A widok tęgiej kobiety, która pod kiecką, między szeroko rozstawionymi nogami trzymała kociołek z gorącym bigosem, będę pamiętał do końca życia. Wódeczki też nigdy nie brakowało. W litrowych butelkach, w ćwiartkach, jak chciałeś, do tego dobrze schłodzona była na zawołanie. Tak samo jak panie gotowe umilić życie. Powiedzieć, że Warszawa była wesołym miastem, to za mało. Ona powalała.Tu był Pałac Kultury, knajpa przy knajpie, a w Częstochowie jedna ulica. Za Jasną Górą zaczynał się już las. W stolicy młodzież miała kawiarnie czynne codziennie od 17 do 22, wstęp kosztował 15 zł, a szklanka kawy 2,50 zł. Pamiętam miłą żydowską restaurację Amikę, zresztą wszędzie można było zjeść i potańczyć – i tak mógł opowiadać godzinami.

Smykałka do sportu

Dwa lata przed śmiercią, podczas długiej rozmowy na krakowskim Kazimierzu, już po zdjęciach do filmu „Bokser", gdzie graliśmy siebie, czyli komentatorów telewizyjnych, powie, że tamte stare czasy były dla niego niezwykłe. – Czułem się wtedy, jakbym złapał byka za rogi. Miałem przecież dopiero 19 lat – mówił z rozrzewnieniem.

Wygrywał kolejne walki, znalazł się w kadrze Feliksa Stamma. Legendarny trener zwykł mawiać, że nie ma bokserów odpornych na ciosy, są tylko źle trafieni. On temu przeczył, bo nigdy nie leżał na deskach, nie był nawet liczony na stojąco. Stoczył 348 amatorskich walk, z których tylko 25 przegrał i sześć zremisował. Później często powtarzał to powiedzonko Papy Stamma i zrosło się z nim, tak jakby to on je wymyślił.

Kulej miał smykałkę do sportu od najmłodszych lat. Świetnie jeździł na łyżwach, wspaniale biegał i pływał. Był mistrzem Częstochowy juniorów na 100 metrów stylem motylkowym. Przydała się ta umiejętność, bo uratował życie kilku topielcom. Później zaczął nurkować i też był w tym dobry. A bokserem, jak to często bywa, został przez przypadek. Namówił go kolega szkolny, Stefan Pala. W 1955 roku przedstawił małego, chudziutkiego chłopca z osiedla Ostatni Grosz trenerowi Wincentemu Szyińskiemu, który w miejscowym Starcie uczył chłopców sztuki walki na pięści. W 1956 roku zakwalifikował się już do finału mistrzostw Częstochowy w wadze piórkowej, a rok później został mistrzem Śląska juniorów. W kwietniu 1958 red. Jan Wojdyga z „Przeglądu Sportowego", gdy zobaczył Kuleja na turnieju kadry juniorów w Lublinie, tak mówił do siedzącego obok byłego mistrza Europy Henryka Kukiera: – On bardziej przypomina ministranta niż boksera, wątpię, czy zobaczymy coś ciekawego.

Kilka miesięcy później ten ministrant debiutował już w meczu seniorów z Jugosławią. Stamm zaryzykował i wstawił do składu reprezentacji Polski niespełna 18-letniego Kuleja. Miał nosa, debiutant rozniósł w ringu ostro bijącego Slobodana Viticia, posyłając go dwukrotnie na deski.

– Wygrywałem kolejne walki, miałem tysiące kibiców, więc przewodników nie brakowało. Najcenniejsi byli ci ze świata kultury – wspominał Kulej. – Dzięki nim poznawałem inny świat. Oni przychodzili oglądać moje walki, a ja chodziłem na spektakle, w których grali, poznałem operetkę, rozliczne kabarety. Józio Prutkowski, aktor, pisarz i satyryk, był wariatem na punkcie sportu, więc nic dziwnego, że takich jak ja chętnie gościł przy swoim stoliku, bez względu na to, gdzie się bawił. A przy nim zawsze gromadził się tłum.

Jego twarz i głos  znali wszyscy kibice sportu w Polsce

Jerzy Kulej pięknie opowiadał o przyjaciołach z tamtych lat. O Władku Komarze, mistrzu olimpijskim w pchnięciu kulą, który zaczynał przecież od boksu. I miał swoją teorię, dlaczego ten niezwykły, blisko dwumetrowy atleta został znokautowany przez Włocha Giorgio Masteghina na warszawskim Torwarze w meczu młodzieżowych reprezentacji Polski i Włoch. Otóż, jak twierdził, w noc poprzedzającą pojedynek Władzio zadał się z piękną jak łania lekkoatletką i poszło mu w nogi.

Inny znani sportowcy też prowadzili intensywne życie. Zmarły niedawno tyczkarz Włodzimierz Sokołowski, pierwszy w Polsce, który przeskoczył 5 metrów, później architekt w Nowym Jorku, prowadzał się wtedy z Kaliną Jędrusik. – Nie wiem, co ich łączyło – wspominał Kulej – ale o ile pamiętam, mąż Kaliny, znany pisarz Stanisław Dygat, nie miał pretensji. Ja też miałem okazję poznać kilka miłych pań. Bardzo lubiliśmy się z nieżyjącą już Elą Czyżewską. Dużo paliła, lubiła wypić i się zabawić. Imponowała mi też Violetta Villas, bo miała głos jak dzwon. Potrafiła tak huknąć w mikrofon, że wzmacniacze wysiadały. Zaprzyjaźniłem się z Bogdanem Łazuką, poznałem Romana Polańskiego. Wtedy był czas na zabawę i zdobywanie medali. Często bywałem w SPATIF w Alejach Ujazdowskich 45, bardzo lubiłem Kamieniołomy w Europejskim. To tam najczęściej udzielałem wywiadów znajomym redaktorom. Przy dansingowej muzyce, dobrej kolacji i buteleczce. To było zupełnie inaczej niż dzisiaj. Inna cywilizacja, chyba weselsza, bardziej przyjazna ludziom – mówił mi przy jednej z kolejnych rozmów.

Najpierw wypadek

Na igrzyska do Rzymu (1960) jednak nie pojechał, choć pokonał Mariana Kasprzyka, na którego ostatecznie postawił Feliks Stamm. Szanse Kuleja na pierwszy olimpijski start przekreślił jednak Gerhard Dieter, wygrywając z nim w Łodzi podczas międzypaństwowego meczu Polska – RFN. Wcześniej z Kulejem wygrał też Józef Piński, krajowy prześladowca. Ale takich jak Dieter i Piński było niewielu, najczęściej to Kulej doprowadzał swych rywali do rozpaczy.

Tak było na mistrzostwach Europy w Moskwie (1963) i Berlinie (1965), gdzie nie miał sobie równych, do tego doszły złote medale na igrzyskach w Tokio (1964) i Meksyku (1968). Tylko jemu w długiej i pięknej historii polskiego boksu dwukrotnie grano hymn na tak prestiżowej imprezie.

A przecież niewiele brakowało, by do Meksyku nie pojechał. Najpierw miał wypadek samochodowy, później była słynna awantura w Zakopanem. Po wypadku miał pokiereszowaną całą twarz, blizny zostały na całe życie, ale cena za uratowanie dziesięcioletniej dziewczynki, która wprost pod koła samochodu wyjechała na rowerze, i tak nie była zbyt wysoka.

Potem awantura

Częściej opowiadał o tej słynnej awanturze, w której znokautował kilku zakopiańskich milicjantów. – Wracaliśmy z dancingu, szliśmy Krupówkami w dół, do postoju taksówek, by dojechać do Doliny Kościeliskiej, a stamtąd dojść do schroniska na Ornaku, gdzie tego dnia spała grupa olimpijska. I wtedy banda miejscowych zaczęła szukać z nami zaczepki. Walka nie trwała długo, ale prawdziwe problemy zaczęły się, gdy pobiegłem za jednym z nich. Uciekał w kierunku pobliskiego komisariatu, wołając o pomoc. I zaczęło się piekło. Milicjanci tłukli czym popadnie. Mnie, porucznika milicji. Znokautowałem wtedy czterech funkcjonariuszy, jednemu wyrwałem pistolet i wycelowałem w kierunku tych, którzy katowali mnie przed komisariatem. Na szczęście znów pomógł Feliks Stamm. Był jak ojciec, stał murem za nami. Wtedy też mnie wybronił, a ja odwdzięczyłem się w Meksyku złotym medalem, jedynym dla polskiego boksu.

Olimpijski turniej był ciężki. Najpierw minimalna wygrana z Węgrem Janosem Kajdim, później z Włochem Giambattistą Caprettim, Niemcem z NRD Peterem Tiepoldem, Finem Arto Nilssonem i na koniec w walce o złoto z Kubańczykiem Enrique Regueiferosem. Kulej wielokrotnie mówił, że trzy razy tracił w tym pojedynku świadomość i cudem ją odzyskiwał. – To wtedy postanowiłem, że to moje ostatnie igrzyska – tłumaczył dziennikarzom.

Za złoty medal w Meksyku płacono już więcej niż w Tokio, 70 dolarów, a w Japonii 30. Trener Stamm po Tokio dostał 12 tysięcy złotych, a po Meksyku 25 tysięcy. Kuleja w Gwardii awansowano z porucznika na kapitana. Za meksykańskie złoto odebrał też popielatego volkswagena 1200. Podobny otrzymała Irena Szewińska. Nominalnie kosztował 140 tysięcy, a na czarnym rynku ćwierć miliona. Sportowcy musieli tylko poprosić o taką nagrodę pisemnie premiera Józefa Cyrankiewicza. Nazywali to koncertem życzeń.

Mógł być mistrzem zawodowego boksu, zarabiać miliony, ale nie chciał uciekać z Polski, choć propozycji nie brakowało.

– „Zostaw tylko paszport", mówili, ale ja nawet o tym nie pomyślałem. Nie mogli zrozumieć, że jestem rozkochany w Polsce, że jak zamknę oczy, to widzę nasze góry, morze, Mazury, bez których nie mogę żyć i mam tam teraz domek.

Tam właśnie, na Mazurach, najchętniej spędzał czas. Zaczynał sezon 23 kwietnia, kończył ostatniego dnia października. Ludzie wiedzieli, że Kulej jeszcze pływa w jeziorze. Żył intensywnie, próbował uzdrawiać polski boks, komentował walki w Polsacie. Był zadowolony z tego, co robi.

– Oby tak pożyć jeszcze kilka lat – mówił mi wtedy na krakowskim Kazimierzu. Miał świadomość, że mimo kilku ostrych zakrętów w życiu osobistym wyszedł na prostą. Miał problemy zdrowotne, ale o nich nie mówił. Tryskał energią, sprawiał wrażenie, że gdyby wyszedł do ringu, pokazałby jeszcze kilka ze swoich słynnych sztuczek.

Po zawale i udarze, które dopadły go w grudniu minionego roku podczas benefisu Daniela Olbrychskiego, powoli wracał do zdrowia. Czekał na igrzyska i sukcesy Polaków, bo kochał nie tylko boks.

Zmarł w piątek, około 18, w szpitalu na Bródnie. Wzruszeń, które dostarczył nam w ringu, nikt mu nie zapomni.

W tekście wykorzystałem fragmenty wywiadu „Nasza duma, nasza sława", który przeprowadziłem z Jerzym Kulejem dwa lata temu dla „Rz".

masz pytanie, wyślij e-mail do autora, j.pindera@rp.pl

Nigdy nie ukrywał, że był w PRL celebrytą i miał całkiem klawe życie. Mówił też, i nigdy się tego nie wstydził, że był rozpieszczany przez komunę.

Gdy rozmawialiśmy przed dwoma laty, nazwał to po imieniu. – My amatorami? Toż to czysta ustrojowa hipokryzja. Byliśmy pełną gębą zawodowcami, a sponsora mieliśmy najbogatszego i najsolidniejszego z możliwych – państwo. I wyliczał: w klubie miałem 700 zł miesięcznego stypendium, w kadrze 2500. Tylko ja i Zbyszek Pietrzykowski dostawaliśmy je z Polskiego Związku Bokserskiego, bo byliśmy najlepsi. A przecież to nie wszystko. Miałem 4600 zł pensji w klubie, do tego dochodziło 400 zł premii za wygrane walki. A jeśli drużyna wygrywała mecz, to ten, który przegrał, otrzymywał na otarcie łez połowę tej sumy. Zarabiałem więcej od ministra. Średnia krajowa nie przekraczała 2 tysięcy, dolar był po 100 zł, butelka wódki w Peweksie kosztowała 50 centów. A niezły samochód ponad 100 tysięcy złotych. W rok można było tyle uzbierać. A do tego, jak kto miał głowę na karku, można było jeszcze dorobić na wyjazdach.

Pozostało 90% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!