Po pierwsze, bo pada deszcz. W lipcu rzecz rzadka. Kazachowie ze swym poczuciem humoru zwalają winę na kolejną rosyjską rakietę, która spadła w Bajkonurze i uniosła się ponoć w górę wielka chmura nie wiadomo czego. W każdym razie z fotografii nici.
Po drugie, bo pełna rozmachu stolica i jej więcej niż okazałe budynki zaskakują swym sąsiedztwem... Parę kroków w bok i znów cofamy się do epoki Breżniewa i zniszczonych blokowisk z wielkiej płyty i bieda-domków. Ohydnych. Na takim tle wcale nie trzeba budować ze złota i kryształu by podkreślić skalę zmian. Nieco dalej od centrum powstają też nowe, kosztowne budynki mieszkalne i wyraźnie widać, że stoją puste. Nikogo nie stać na takie mieszkania?
Po trzecie, gdyż żaden z poznanych Astańczyków nie wykazuje entuzjazmu z którego znany jest prezydent. Narzekają (jak Polacy), że zbudowano dużo, bo widać „oni” wszystkiego nie ukradli. „Oni” to prezydent Nazarbajew i jego rodzina. Widać, że przeskok ze średniowiecza i kultury pasterskiej do XXI wieku wcale wszystkich nie ucieszył. Beneficjenci gospodarczych zmian są nieliczni, a ich część przyjechała do Kazachstanu z bardzo daleka.
Interaktywna mapa wyprawy
Po czwarte, bo wszystko, co zbudowano nowego dosłownie tonie w kwiatach i kwietnych klombach, a mnie najbardziej dziwi, że kwiaciarnie są otwarte całą noc. Prawdopodobnie (dawnym sowieckim obyczajem) aby spóźniony mąż nie wracał do domu z pustymi rękami. Nie jest to niestety jedyny zwyczaj utrwalony w dawnej republice związkowej.
Po piąte, bo wyśniony wczoraj i powtórzony dziś barani szaszłyk okazał się przy głębszym sprawdzeniu wyrobem kaukaskim, a nie kazachskim. I może dlatego tak smakował?