Absolutnie nie i nie mówię tutaj o sobie. Znam sytuację moich koleżanek i kolegów z tamtego okresu, którzy finansowo i standardem życia odstają od średniej krajowej. Jest wiele osób, które żyją w ciężkich warunkach. To nie uczucie żalu, bo trudno to tak nazwać – bo przecież podejmując działalność, nikt nie liczył ani nie myślał o tym, że coś za to dostanie czy coś z tego będzie miał.
Ale spodziewali się państwo czegoś więcej?
Kiedy nastały rządy wywodzące się z korzeni solidarnościowych, wiele osób liczyło na jakiś patronat finansowy, opiekuńczy czy zdrowotny. Gdy prezydentem był Lech Kaczyński, to doceniał kombatantów, zarówno tych z lat wcześniejszych, jak i działaczy solidarnościowych. Byli odznaczani i nagradzani. Ale generalnie rzecz ujmując, ludzie, którzy kiedyś poświęcili bardzo wiele, dziś nie dostają zbyt dużej pomocy od państwa.
Pani jest lekarzem. Taki zawód zobowiązuje. Czy miał on wpływ na pani decyzję o zaangażowaniu w ruch „Solidarności" w 1980 roku? Nie bała się pani? Potem została też pani internowana.
Do poczucia odpowiedzialności za innych mój zawód zobowiązuje na pewno. Jednak nie miał on wpływu na działania polityczne, bo to wynika z osobistych poglądów. Natomiast jeśli już się wdało w taką działalność, to naturalne jest, że się ją potem w swoim środowisku propagowało.
I niczego by pani nie zmieniła?