Marek Nowakowski - wspomnienie

Był pierwszym wybitnym pisarzem, którego poznałem osobiście. Działo się to wiosną 1980 roku, na kilka miesięcy przed Sierpniem - pisze Janusz Drzewucki.

Aktualizacja: 17.05.2014 18:53 Publikacja: 16.05.2014 18:57

Marek Nowakowski

Marek Nowakowski

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Red

Marek Nowakowski przyjął zaproszenie naszego studenckiego Koła Naukowego Polonistów i przyjechał do Krakowa na spotkanie autorskie. Odbyło się w Collegium Wróblewskiego przy ulicy Gołębiej, czyli w Gołębniku, bo tak nazywaliśmy siedzibę Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przyszedł do nas ubrany w garnitur z kamizelką i pod krawatem.

Zobacz galerię zdjęć

Sala była przepełniona. Jego pojawienie się stanowiło w Krakowie nie lada sensację. Wiadomo było, że od dłuższego czasu naraża się władzy ludowej. W 1976 roku podpisał się pod Memoriałem 101, czyli protestem polskich intelektualistów, pisarzy i artystów przeciwko planowanym zmianom w Konstytucji PRL, wiedzieliśmy, że sympatyzuje z Komitetem Obrony Robotników, że publikuje w wydawanym poza cenzurą czasopiśmie „Zapis". Był wówczas u szczytu pisarskich możliwości. W roku 1978 wydał zbiór „Książę Nocy", w 1979 „Chłopak z gołębiem na głowie", a także tomik opowiadań dla młodzieży „Lepszy". Wybór jego opowiadań mieliśmy w spisie lektur obowiązkowych. Był dla nas klasykiem, ale przecież był kimś żywym i twórczym. No i otaczał go nimb przyjaciela Marka Hłaski.

Podczas tego spotkania wydawał się spięty. Kiedy przypomniałem mu to po latach, już w Warszawie, powiedział, że to było jego pierwsze spotkanie na uniwersytecie. Spotkanie, które prowadził mój kolega, prezes Koła Naukowego Polonistów Waldemar Duda (rok później wyemigrował do USA), miało burzliwą dramaturgię i nie obyło się bez nieporozumień. Pamiętam, że ktoś z sali zarzucił pisarzowi, że akcja jego opowiadań rozgrywa się wyłącznie na marginesie społecznym, w środowisku złodziei, meneli i prostytutek. Ratowaliśmy z Waldkiem sytuację mówiąc, że jeśli komuś się wydaje, że opowiadania Nowakowskiego są tylko i wyłącznie o złodziejach, to pewnie ten ktoś żyje w przekonaniu, że „Czarodziejska góra" Tomasza Manna to powieść o gruźlikach.

Nie krył satysfakcji, że zwróciłem wtedy uwagę na opowiadanie „Rudy kot" z „Chłopaka z gołębiem na głowie", zadedykowane wybitnemu pisarzowi moraliście Janowi Józefowi Szczepańskiemu. Przypomnę, trzech kilkunastoletnich zwyrodnialców maltretuje nad rzeką kota, wyrywają mu obcęgami kły, przypadkowy przechodzień, mężczyzna – domyślamy się, stary złodziej – staje w obronie zwierzęcia, uwalnia go. Ostatnie zdania tego utworu: „Kiedy mężczyzna w średnim wieku uniósł głowę, zobaczył, że ci młodzi zbliżają się do niego. Otaczali go jak zbite, ale ciągle wściekłe psy. W dłoni jednego z nich błysnęła żyletka. Rozstawił szeroko ręce, czekał".

Opowiadanie, przeczytane głośno wtedy, wiosną 1980 roku, wciskało nas w krzesła, zamykało usta. Po dłuższej chwili ciszy i milczenia, Nowakowski powiedział coś w rodzaju: Nadciąga ciężki czas, skoro młodzi złodzieje nie szanują starych, skoro łamią obowiązujący między złodziejami ich własny etos.

Potem w gronie kilku osób siedzieliśmy z pisarzem w pokoju gościnnym domu literatów przy ulicy Kanoniczej, gdzie nocował. Dość długo jeszcze rozmawialiśmy o literaturze i życiu, nie odróżnialiśmy wtedy jednego od drugiego. Na pamiątkę tego spotkania pisarz wpisał mi dedykację do egzemplarza „Chłopaka z gołębiem na głowie" z niesamowitą, właściwie upiorną ilustracją Janusza Stannego na okładce. Niebawem, w stanie wojennym napisał „Opowieść o kocie Gacku", która ukazała się w 1982 roku, nakładem Naszej Księgarni.

Spotkałem go po latach, w redakcji „Rzeczpospolitej" przy placu Starynkiewicza. Kończył się XX wiek, nadciągał wiek XXI. Był zaprzyjaźniony z naszym ówczesnym szefem, redaktorem Maciejem Łukasiewiczem. Widzieliśmy, że znają się jak stare konie i lubią się jak kumple, którzy mają razem co wspominać. Kiedy przypomniałem mu tamto spotkanie w Krakowie, uśmiechnął się: – Świat jest jednak mały.

Swoje nowe opowiadania drukował w naszym dodatku „Plus Minus". Przynosił rękopis Maćkowi Łukasiewiczowi. Maciek czytał, następnie wzywał jednego z nas – Tomka Sobieckiego lub mnie – przekazywał rękopis mówiąc, jakbyśmy mogli mieć jakąkolwiek wątpliwość: – Do druku w najbliższym numerze. Wtedy rękopis kserowaliśmy i dawaliśmy do szybkiego przepisania. W tym czasie pisarz czekał albo u Maćka w gabinecie, albo u nas. Po przepisaniu rękopisu przez maszynistkę, robił korektę utworu, a oryginał rękopisu zabierał.

Pisał wyłącznie odręcznie, długopisem lub piórem wiecznym. Żartował, że już chyba tylko on i wspierający go w młodości swoim krytycznoliterackim piórem Henryk Bereza piszą odręcznie, nie nauczyli się nawet pisać na maszynie, co tu mówić o komputerze.

Kiedy przychodził do nas do pokoju, przerywaliśmy z Tomkiem pracę. Bardzo lubiliśmy rozmowy z nim, tym bardziej, że chyba był nas ciekaw, tego, jacy jesteśmy, co mamy w głowach. Odpowiadał chętnie na nasze pytania, ale też sam zadawał nam pytania. Interesował się tym, co czytamy. Błyskawicznie zorientowaliśmy się, że jest żywo zainteresowany młodymi pisarzami: jak piszą, jakie tematy wybierają, jakie techniki narracyjne. Był pisarzem, który czyta i potrafi docenić innych pisarzy.

Nie zdradzę tajemnicy, jeśli wyznam, że pewnego razu spytaliśmy go z Tomkiem czy dałby się namówić na coś głębszego. Uśmiechnął się gorzko i westchnął, że swoje już w życiu wypił, ale nas lubi, więc z nami wypije, przy czym zapytał zaraz: – A co macie? Potem uznał, że nie ma co tak pić po próżnicy i zaproponował nam przejście na ty.

Odtąd byliśmy z nim na ty, chociaż początkowo zwracaliśmy się do niego w ten sposób z oporami. Budził naszą sympatię, ale budził także respekt. Nie był kimś, z kim my, młodsi od niego o pokolenie, moglibyśmy się bratać. Traktował nas jak młodszych kolegów, ale nigdy z Tomkiem nie zapomnieliśmy o tym, kto nas do tego koleżeństwa dopuścił. Marek Nowakowski będąc już dla nas Markiem nie przestał być dla nas jednym z najwybitniejszych pisarzy polskich naszej doby, mistrzem opowiadania, arcymistrzem krótkich form narracyjnych, autorem takich książek, jak „Benek Kwiaciarz", „Robaki", „Mizerykordia", „Wesele raz jeszcze", „Gdzie jest droga na Walne? ", Karnawał i post".

Kiedy podjąłem pracę w wydawnictwie Czytelnik, zależało mi na tym, aby pozyskać w Marku autora, chociaż był autorem przede wszystkim PIW-u i Iskier. Miałem pomysł, aby wydać sto jego najlepszych opowiadań, rozmawialiśmy na ten temat kilka razy, ale koniec końców nie udało się listy tych stu opowiadań sporządzić, zaproponowałem więc, aby póki co wznowić „Chłopaka z gołębiem na głowie. " I tak się stało w roku 2006.

Nigdy nie należałem do kręgu jego najbliższych przyjaciół, ale myślę, że należałem do grona jego dobrych znajomych. Lubiłem przypadkowe spotkania z nim. Na przykład pod stadionem Wojska Polskiego, gdy nie bez zdziwienia skonstatował, że ubrany w koszulkę Legii idę na mecz. – Powinieneś trzymać z Polonią – powiedział z wyrzutem. Albo na Rozbrat, gdy szedł w towarzystwie swojego przyjaciela, również pisarza Wojciecha Albińskiego, który akurat zjechał do Warszawy z emigracji RPA, i zaraz weszliśmy do kawiarni, aby pogadać; czy też na Foksal, gdy pewnego pięknego letniego popołudnia przyjął zaproszenie, aby dosiąść się do stolika, przy którym biesiadowaliśmy już we trójkę z Rafałem Skąpskim z PIW-u i Wiesławem Uchańskim z Iskier.

Ostatni raz widziałem go właśnie w Iskrach. Wychodził z gabinetu dyrektora Uchańskiego, a ja wchodziłem. Wiedziałem, że jest chory, bardzo chory. Uścisnął mi rękę i powiedział, że bardzo przeżył mój wydany w Iskrach tomik „Dwanaście dni", zwłaszcza cykl „Wiersze podzwonne" o tych, którzy odeszli, o ludziach, których doskonale znał. Powiedział też, że cały czas czyta moje teksty krytycznoliterackie w „Twórczości", czym podwójnie wprawił mnie w dumę. Cóż, należał do tych ludzi, którzy nie czekają aż coś od innych dostaną, dają sami od siebie, nie oczekując w zamian niczego.

Kilkanaście dni temu byłem na uroczystościach pogrzebowych Tadeusza Różewicza we Wrocławiu i Karpaczu, dzisiaj w kawiarni Czytelnika spotkałem pana Józefa Hena, kipiącego twórczą energią nestora pisarzy polskich. Po powrocie do domu, pomyślałem, że powinienem zadzwonić do Marka, dowiedzieć się jak się czuje. Zacząłem wertować notes z adresami i numerami telefonów. Nagle zadzwonił telefon i dowiedziałem się, że Marek nie żyje. Jako jest sens tej śmierci? Jaki jest sens naszego życia?

Marek Nowakowski przyjął zaproszenie naszego studenckiego Koła Naukowego Polonistów i przyjechał do Krakowa na spotkanie autorskie. Odbyło się w Collegium Wróblewskiego przy ulicy Gołębiej, czyli w Gołębniku, bo tak nazywaliśmy siedzibę Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przyszedł do nas ubrany w garnitur z kamizelką i pod krawatem.

Zobacz galerię zdjęć

Pozostało 96% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!