Za niespełna dwa tygodnie będzie już wiadomo, ilu kandydatów wystartuje w wyborach na szefa Platformy Obywatelskiej. We wtorek do gry wkroczył poważny kandydat – wicepremier i szef MON w rządach PO Tomasz Siemoniak.
– Chcemy, żeby PO wygrała następne wybory, i jestem przekonany, że gdy będę przewodził Platformie, tak właśnie się stanie – oświadczył.
Z tylnego rzędu na front
Największa partia opozycyjna przechodzi najpoważniejszy kryzys przywództwa od czasu swego powstania 15 lat temu. Po raz pierwszy w historii straciła władzę. A gdy przestała być partią władzy, to nie bardzo wie, jaką partią jest. Lata rządów przekształciły ugrupowanie liberalne z wyraźnym rysem antykomunistycznym i konserwatywnym w partię pragmatyczną, zlepek ludzi o sprzecznych poglądach i interesach, których łączyła głównie niechęć do rządów PiS.
Ale i z tym Platforma dałaby sobie radę, gdyby miała silnego, wyrazistego, charyzmatycznego lidera. Problem polega na tym, że jej jedyny silny, wyrazisty, charyzmatyczny lider został słabym, bezbarwnym, pozbawionym charyzmy przewodniczącym Rady Europejskiej.
Wyjeżdżając do Brukseli, Donald Tusk wskazał jako swą następczynię w partii i rządzie Ewę Kopacz, bliską polityczną sojuszniczkę. Ale Kopacz nie posiadła jego politycznych talentów. Nie dość, że pod jej wodzą partia przegrała trzy kolejne wybory – od delikatnej porażki w wyborach samorządowych przez wyraźną w prezydenckich po dotkliwą w parlamentarnych. Kopacz przede wszystkim nie potrafiła przejąć realnej kontroli nad partią. Jej polityka równoważenia rozmaitych frakcji doprowadziła do tego, że po utracie stanowiska premiera została zmuszona do wycofania się z wyborów na szefa partii – a zmusiła ją do tego koalicja polityków tychże, równoważonych wcześniej, frakcji.