Sekretarz stanu USA Rex Tillerson wezwał państwa NATO do wydatkowania 2 proc. PKB na obronność. Propozycja od razu spotkała się z oporem Niemiec. Także inne kraje nie bardzo chcą podnosić swoje budżety militarne, bo średnia europejskich państw paktu to ledwie 1,45 proc. Na ich tle Polska błyszczy jak brylant. Możemy znowu stać się prymusem Zachodu, tym razem nie jako lider przyrostu PKB, ale w dziedzinie obronności. Potrzeba tylko śmiałych decyzji, takich jak np. przywrócenie poboru do wojska.
Według statystyk sojuszu w 2016 r. tylko pięciu jego członków osiągnęło pułap wydatków minimum 2 proc. PKB. To Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Polska, Grecja i Estonia. W tym gronie właśnie Polska ma unikalną pozycję. USA to potęga globalna, Zjednoczone Królestwo opuszcza właśnie Unię Europejską, Grecja cierpi pod brzemieniem kryzysu zadłużeniowego, którego końca nie widać, co odbija się także na jakości jej wojska. Estonia zaś to kraj o liczbie ludności i PKB mniejszym niż jedna tylko dzielnica Londynu.
Żołnierz ważniejszy od czołgów
Te 2 procent można wykorzystać dobrze lub źle. Rzecz jednak nie w tym, by pieniądze te poszły na kosztowne systemy broni, ale na zwiększenie zdolności obronnych państwa. A to niekoniecznie to samo.
Przykładowo Arabia Saudyjska wydaje więcej na obronę niż Rosja, ale środki te idą głównie na import drogiego sprzętu. Brakuje jej żołnierzy i rodzimego przemysłu zbrojeniowego, w razie wojny na dużą skalę jej potencjał militarny pozbawiony zagranicznych ekspertów i dostaw zostanie unieruchomiony, a państwo runie. Dobrze mieć nowoczesną broń, ale jeszcze lepiej – oprócz niej – zmotywowany do walki naród.
W Polsce uwagę opinii publicznej przykuwają programy zbrojeniowe. Mniej interesuje ją natomiast stan rezerw armii, a tym bardziej ogólnego przeszkolenia wojskowego społeczeństwa. Scedowaliśmy obronę na zawodowych żołnierzy, zapominając, że konstytucja oraz elementarne poczucie odpowiedzialności nakładają ten obowiązek na nas wszystkich. W razie wojny wszyscy zdolni do walki powinni stać się żołnierzami. Tymczasem tak nie będzie. Przy braku poboru przeszkoloną rezerwą są praktycznie tylko byli żołnierze zawodowi. Gdyby nastał czas najwyższej konieczności i trzeba by ogłosić masową mobilizację, na front poszliby mężczyźni zupełnie do tego nieprzygotowani.