Toporna zmiana ordynacji wyborczej oznacza chaos

Łatwo będzie przekonać wyborców, że PiS chodzi tylko o umocnienie władzy.

Aktualizacja: 29.11.2017 18:08 Publikacja: 28.11.2017 18:28

Skutki samodestrukcyjnych manipulacji mechanizmami ordynacji mogą być spotęgowane przez chaos przedw

Skutki samodestrukcyjnych manipulacji mechanizmami ordynacji mogą być spotęgowane przez chaos przedwyborczy

Foto: AFP

W Sejmie w ekspresowym tempie przepychana jest zmiana samorządowego prawa wyborczego. Składa się na nią wiele bardzo różnych rozstrzygnięć. Mają jednak jedną cechę wspólną – idealnie potwierdzają ostrzeżenia, przedstawiane na łamach „Rzeczpospolitej” przed dokładnie dwoma miesiącami: „Próby majstrowania przy materii samorządowej w półmroku sejmowych korytarzy są na pewno szkodliwe, a najpewniej także niebezpieczne dla samych zainteresowanych. Bardzo łatwo przymnożyć sobie tutaj wrogów, nie uzyskując nic w zamian…”. Dziś, gdy znamy już projekt, można zacząć wyliczać rafy, na które obóz rządzący pakuje się na własne życzenie.

Głównym politycznym zamysłem wydaje się przeniesienie na wszystkie poziomy samorządu możliwości tworzenia trójmandatowych okręgów. Sprawa ta została całkowicie pominięta w uzasadnieniu, lecz sami politycy PiS przyznają w kuluarach, że tu spodziewane są partyjne zyski. Ktoś najwyraźniej przyjął na wiarę zasadę podawaną przez podręczniki politologii, a obrazującą podejście partii do wielkości okręgów – „mali lubią duże, duzi lubią małe”. Ta zasada jest istotnie prawdziwa, tylko że w innym zakresie niż ten znany z wyborów samorządowych. Nowe widełki nie zmieniają znacząco wyniku wyborczego, gdyż obecne okręgi w sejmikach i miastach już są małe.

Regionalne sceny polityczne są z reguły znacznie bardziej zrównoważone niż krajowa. Największe partie nie osiągają w nich takiego poparcia, jak w odległych o kilka miesięcy wyborach ogólnokrajowych. Dlatego przeliczenie trzech ostatnich wyborów na najmniejsze możliwe okręgi przynosi efekt przesunięcia mniej niż jednego (!) mandatu na województwo/miasto na korzyść zwycięzcy. Okręgi trójmandatowe stosowane są od 15 lat w powiatach, ale wygląda na to, że nikt z inicjatorów nie sprawdził, jakie tam wywołują efekty. Można by bowiem zobaczyć, że zmniejszone okręgi oznaczają wyraźnie większe odchylenia od modelowego rezultatu, czyli bonusu dla największej partii.

Kluczowym „kosztem” jest silny impuls integracyjny wobec partii na czwartym–piątym miejscu. Ale ich przyłączenie oznacza w warunkach systemu d’Hondta zmniejszenie nagrody dla zwycięzcy. I to większe niż zyski ze zmiany wielkości okręgów.

Powiatowe sceny polityczne są jeszcze bardziej zintegrowane niż sejmikowe, a PiS po takiej inicjatywie nie ma już z kim się integrować. Taka zmiana pozwala też przeciwnikom na łatwe uzasadnianie zarzutu, że jest to szemrany trik, co mobilizuje wyborców przeciwnych rządowi.

Kluczowe znaczenie ma jednak to, że zmiana taka oznacza bardzo istotne podniesienie wagi rywalizacji wewnątrz listy. W zdecydowanie większej liczbie przypadków rywalizacja taka będzie się toczyć tylko o jeden mandat, przy praktycznym braku szans na zwiększenie przez listę stanu posiadania w okręgu. Wzrosną również napięcia terytorialne – najpierw na etapie wyznaczania nowych okręgów, potem układania list, na koniec w kampanii wyborczej.

Poza tym w wyborach powiatowych największa jest personalna nieproporcjonalność – dwie trzecie wyborców oddaje głosy na przegranych kandydatów. Pod tym względem przebijają one nawet wprowadzone w gminach JOW, które PiS chce zlikwidować, zarzucając im właśnie brak proporcjonalności.

Dyskusja o skutkach wprowadzenia JOW byłaby zapewne potrzebna, tylko nikt jej na poważnie nie przeprowadził.

Gminny bigos

Proponuje się nie tylko odwrócenie zmian wprowadzonych w 2014, ale i objęcie głosowaniem na listy gmin poniżej 20 tys. mieszkańców. W gminach mogą pojawić się okręgi trójmandatowe, wcześniej tam nieznane. To nie podważy dominującej pozycji lokalnych partii władzy. W trójmandatowych okręgach, w sytuacji rozbicia lokalnej opozycji na kilka list, może dojść do zniekształceń wyników, takich, jakie wywołało zastosowanie JOW. Ale bez ich formalnej prostoty.

Zmiana taka oznacza niepewność dla ponad 32 tys. radnych, którzy nigdy nie byli wybierani w takim systemie. Kształt i rozmiar okręgów poznają za wiele miesięcy. To zaś powiększa skalę niezadowolenia społecznego, które z reguły obraca się przeciw rządzącym. Inicjatorzy całkowicie ignorują natomiast kluczowe niebezpieczeństwo – po takiej zmianie w wyborach rad gmin gwałtownie wzrośnie liczba głosów nieważnych. Takie będę skutki konieczności stosowania tam wyborczych „książeczek”.

Że projekt PiS tworzy sprzeczne impulsy i aplikuje drakońskie terapie w oparciu o chybione diagnozy, przekonuje sprawa kandydowania w wyborach włodarzy. Autorzy projektu zapowiadali dwukadencyjność od 2022. Ktoś uwierzył, że jest to skuteczny sposób na osłabienie lokalnych partii władzy, wart tego, by do grona osób, trzymających kciuki za porażkę PiS w następnych wyborach sejmowych, dorzucić kolejne 2500 osób. Bo przecież ci, którzy wygrają za rok wybory włodarzy, na pewno entuzjastami tego prawa nie będą, za to będą to osoby o niepodważalnie najsilniejszej pozycji politycznej w lokalnych społecznościach. Równolegle projekt zakłada zakaz jednoczesnych startów w wyborach włodarzy i radnych wyższego szczebla. Zmiana ta oznacza zwiększenie wyborczych szans urzędujących włodarzy. Uwalnia ona dzisiejszych burmistrzów od presji partii rządzących w województwach, nakazujących im wspieranie ich listy. Ceną za takie zaangażowanie jest obniżenie szans w wyborach gminnych. Łatwiej wszak utrzymać pozycję, zaprzeczając związkom z sejmowymi partiami, bo zmniejsza się motywację wrogów, a swoi i tak wiedzą, kto jest „nasz”. Szczegółowe analizy pokazują, że podwójne starty są wyraźnie częściej udziałem pretendentów w wyborach gminnych, niż tych już rządzących. PiS był dotąd głównym beneficjentem tego mechanizmu.

79 minut na komisarza

Powołanie niezależnej administracji wyborczej to sensowny zamysł – tylko że w tych terminach jest to logistycznie niewykonalne. Zgodnie z wymogami ustawowymi, PKW może poświęcić dokładnie 79 minut na rekrutację jednego komisarza wojewódzkiego bądź powiatowego, przyjmując, że przez trzy miesiące będzie na to przeznaczać osiem godzin dziennie, nie robiąc nic innego. To jest już śmieszne. Taką reformę trzeba było zacząć choćby rok wcześniej. Dziś grozi chaos organizacyjny.

Kolejną sprzecznością projektu jest oddanie nowej administracji solidnej władzy politycznej – wytyczania samorządowych okręgów wyborczych. Ich motywacje przy takiej operacji nie są możliwe do przewidzenia. Ale sprawa ta będzie dostarczać stałej dawki kłopotów i konfliktów, podejrzeń i protestów.

Apogeum administracyjnych nieszczęść będzie pewnie samo liczenie głosów. Tę procedurę warto byłoby uporządkować i poddać kontroli. Trzeba jednak sprawdzić wcześniej, jaka jest skala problemów, które chce się regulować. Robocze szacunki każą przypuszczać, że w największych komisjach czas liczenia będzie mierzony w dziesiątkach godzin nieprzerwanej pracy. W wyborach 2014 organizacyjny kryzys został zafundowany przez błędy PKW, ale odium i tak spadło na rządzącą koalicję. Jeśli tym razem pojawią się poważne kłopoty, wina będzie już bezapelacyjna i spadnie na PiS.

Gdy w lipcu 2006 roku PiS z sojusznikami inicjowało wprowadzenie blokowania list w nadchodzących wyborach samorządowych, w sondażu CBOS partie rządzącej koalicji miały łącznie ponad 40 procent poparcia i wyraźną przewagę nad rozbitą opozycją. Cztery miesiące później sondażowe słupki się odwróciły, zaś sejmikowe wybory wygrała koalicja PO–PSL. Powstała dzięki blokowaniu, gorąco zresztą przez te partie oprotestowanemu. Dziś PiS, forsując zmiany równie podejrzane, co nieprzemyślne, może uzyskać efekt blokowania do potęgi. Skutki samodestrukcyjnych manipulacji mechanizmami ordynacji mogą być spotęgowane przez chaos przedwyborczy i ten towarzyszący liczeniu głosów. Zaś toporność politycznych interesów, których można się dopatrzyć w poupychanych tu i ówdzie haczykach, może po raz kolejny przynieść niechęć umiarkowanych wyborców. Łatwo ich będzie przekonać, że w działaniach partii rządzącej nie chodzi o nic więcej, poza nieudolną chęcią umocnienia władzy.

Autor jest socjologiem, pracuje na Uniwersytecie Jagiellońskim

W Sejmie w ekspresowym tempie przepychana jest zmiana samorządowego prawa wyborczego. Składa się na nią wiele bardzo różnych rozstrzygnięć. Mają jednak jedną cechę wspólną – idealnie potwierdzają ostrzeżenia, przedstawiane na łamach „Rzeczpospolitej” przed dokładnie dwoma miesiącami: „Próby majstrowania przy materii samorządowej w półmroku sejmowych korytarzy są na pewno szkodliwe, a najpewniej także niebezpieczne dla samych zainteresowanych. Bardzo łatwo przymnożyć sobie tutaj wrogów, nie uzyskując nic w zamian…”. Dziś, gdy znamy już projekt, można zacząć wyliczać rafy, na które obóz rządzący pakuje się na własne życzenie.

Pozostało 92% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać