[b]Rz: Dla wielu widzów ciągle jest pani „aktorką Kieślowskiego”. Nawet w czasie ostatniego festiwalu w Berlinie, gdzie promowała pani nowy film Theo Angelopoulosa, dziennikarze pytali panią o „Podwójne życie Weroniki” i „Czerwony”. Nie zaczyna to pani denerwować?[/b]
Nie! Spotkanie z Krzysztofem Kieślowskim było najpiękniejszą rzeczą, która mogła mi się wydarzyć. O pracy z nim marzyło wiele wytrawnych aktorek. A ja byłam debiutantką. Miałam niewielki dorobek, gdy Kieślowski zobaczył mnie w epizodzie, w filmie Louisa Malle’a „Do widzenia, chłopcy”, i zaprosił na próbne zdjęcia.
[b]Pamięta pani pierwsze spotkanie z nim? [/b]
Oczywiście. Byłam wtedy w Ameryce. Żeby zgłosić się na przesłuchanie do „Podwójnego życia Weroniki”, zdecydowałam się na własny koszt przylecieć do Paryża. To była spontaniczna decyzja, bo kochałam „Dekalog”. Pamiętam jednak, że potem siedziałam w samolocie i gryzłam się: „Boże, jaka ze mnie idiotka, lecę przez ocean, a reżyser, jak zwykle, pogada ze mną dziesięć minut, asystent powie: odezwiemy się, po czym i tak nic z tego nie wyjdzie”. Ale szybko przestałam żałować. To nie były zwyczajne zdjęcia próbne. Kieślowski poświęcał aktorkom, które go interesowały, po kilka godzin. Rozmawialiśmy całe popołudnie. O wszystkim: o życiu, sztuce. Kazał mi grać jakieś sceny, dawał wskazówki. Już wtedy zrobił na mnie wielkie wrażenie. Pomyślałam, że warto było przylecieć na to spotkanie, nawet gdybym nie dostała roli.
[b]Ale udało się. Jak Kieślowski z panią pracował?[/b]