To także naczelny problem, wydanych w 1961 roku „Kochanków z Marony”. Tę minipowieść zekranizował po raz pierwszy Jerzy Zarzycki w 1966 r. W zrealizowanym po niemal 40 latach remake’u Izabella Cywińska wydobywa motywy wcześniej świadomie przemilczane. Ale w jej debiucie kinowym na szczęście też nie wszystko dopowiedziane jest do końca. Emocje zastępują słowa, realizm przegrywa z poezją.
Miłość, namiętność i śmierć jako przeciwwaga uczuć, na których można budować sens życia to doświadczenia młodych bohaterów jej ekranizacji. Miłość zła, okaleczająca partnerów w hetero- i homoseksualnym trójkącie.
Naznaczony śmiertelną chorobą bohater (Krzysztof Zawadzki) bezwzględnie niszczy zakochaną w nim swym pierwszym prawdziwym uczuciem młodziutką nauczycielkę (Karolina Gruszka) i oddanego od lat przyjaciela (Łukasz Simlat). Jakby celowo chciał pozostawić po sobie nie żal, a złą pamięć.
Wiejskiej nauczycielce miłość wydaje się szansą na posmakowanie życie, na ucieczkę od szarzyzny poprawiania błędów w zeszytach i spacerów z uczniami. Jej klęską jest, że swe pierwsze wielkie uczucie ulokowała w człowieku śmiertelnie chorym, do tego z przeszłością (żona, dziecko), egoiście otoczonym wianuszkiem pożądających go kobiet. W człowieku, który nie jest zdolny do głębszych uczuć, za to sam pozwala się kochać i adorować. Cierpi przez niego nie tylko naiwna nauczycielka, ale także jego pozujący na twardziela przyjaciel. Oboje trzyma na dystans, łaskawie rozdzielając swe rozkładające się wdzięki.
[i]niedziela | Kochankowie z Marony