Mikrofon na żyrandolu

Krzysztof Cugowski: To, że śpiewam, jest kwestią przypadku. Co prawda chodziłem do szkoły muzycznej, ale dopiero po maturze założyłem zespół

Publikacja: 06.08.2009 17:36

Mikrofon na żyrandolu

Foto: Dziennik Wschodni, Dorota Awiorko Dor Dorota Awiorko

[b]RZ: Skąd u pan głos jak dzwon?[/b]

[b]Krzysztof Cugowski:[/b] Skąd? A znikąd! To, że śpiewam, jest wyłącznie kwestią przypadku. Wprawdzie chodziłem do szkoły muzycznej przez całą podstawówkę i liceum, jednak poza chórem nie wykazywałem specjalnie ani ochoty, ani talentu do śpiewania. A kiedy nie miałem już siły ćwiczyć na fortepianie i klarnecie, rodzice przenieśli mnie do ogólniaka i przestałem interesować się muzyką. Dopiero po maturze zacząłem się bawić z kolegami w zespół.

[b]A w domu się śpiewało?[/b]

Kolędy w czasie świąt. Rodzina nie miała tradycji muzycznych poza wujkiem, który był nauczycielem i skończył wydział skrzypiec w Poznaniu. Kiedy już zacząłem śpiewać, a nawet śpiewaniem zarobkować, dla mamy była to wielka niespodzianka i rozczarowanie jednocześnie. Rodzice myśleli, że będą mieli syna z porządnym zawodem, prawnika albo urzędnika, a nie komedianta. Mama jeszcze kilka lat przed śmiercią, a było to całkiem niedawno, podpytywała mnie delikatnie, czy nie mam zamiaru skończyć studiów prawniczych. Odpowiadałem: „Tak, mamo, ale jak już będę miał więcej czasu, bliżej emerytury”.

[b]Urodził się pan w 1950 roku. Jak pan zapamiętał najgorsze czasy PRL?[/b]

Moi rodzice przeżyli wojnę we Włodzimierzu Wołyńskim. Tak jak wielu Polaków mieli nadzieję, że spod okupacji radzieckiej wyzwolą ich Amerykanie i wszystko wróci do normy. Ale w 1947 roku towarzysze radzieccy kazali im wybierać: albo zostaną obywatelami ZSRR, albo wyjadą do nowej Polski. Wyjechali jak najbliżej się dało – do Lublina, żeby w razie czego mieć blisko do domu. Mieszkaliśmy w dużym pokoju, jak się wtedy mówiło, bez wygód, ze studnią i sławojką na podwórku. Ale mieliśmy radio, a ojciec był namiętnym słuchaczem Głosu Ameryki i Radia Wolna Europa. Walczył w wojnie polsko-bolszewickiej jako ochotnik. Wychował mnie w głębokiej nienawiści do Związku Radzieckiego i bałaganu, jaki zaprowadził on w Polsce.

[b]Co pan zapamiętał z dzieciństwa?[/b]

To były siermiężne lata, zwłaszcza dla dzieci. Nie było żadnych zabawek. W sklepach sprzedawano tylko podstawowe produkty. Ale brakowało przede wszystkim nadziei. Największym sukcesem komunistów było wytworzenie powszechnego przekonania, że system przez nich wprowadzony może zmieść z powierzchni Ziemi tylko kometa Halleya. Ale nie narzekam. Moja młodość w latach 70. to były wakacje w porównaniu z poprzednimi dekadami. Za wielomiliardowe pożyczki dano nam trochę światowego blichtru. Pojawiła się coca-cola, po raz pierwszy zobaczyłem banana. W latach 60. „rzucano” tylko kubańskie pomarańcze, a i to wyłącznie przed świętami. W prasie można było przeczytać, że statek z cytrusami zawinął do Gdyni. Padało pytanie, czy nasi zdolni dokerzy zdążą z rozładunkiem?

[b]Jaka muzyka pana wciągnęła?[/b]

Stonesi i Beatlesi. Słuchałem Radia Luxembourg. W Programie I królowały chór Czejanda, Orkiestra Mandolinistów Edwarda Ciukszy i Chór Aleksandrowa. W niedzielę można było usłyszeć piosenkę włoską i francuską. Rock and rolla władze się bały. Gdybym chciał sobie teraz zamówić lot Columbią, byłaby to mniejsza sensacja, niż kupno w tamtym czasie zachodniej płyty. Królowały pocztówki dźwiękowe, ale tak koszmarnej jakości, że nie dało się ich słuchać. Pierwszy koncert, który widziałem, to The Animals w Sali Kongresowej w 1965 roku. Poważniejszą wyprawę odbyłem tylko na The Rolling Stones dwa lata później. Nie miałem pieniędzy, rodzice żyli skromnie, więc „podkosiłem” im widelec i łyżkę do sałaty z rodzinnej srebrnej zastawy. Sprzedałem i pojechałem z przyjacielem do Warszawy. Powiem tak: nie ma tych sztućców – trudno. To, co widziałem, znacznie przewyższało wartość srebra.

[b]Jak pan kupił bilety?[/b]

Od konika – trzy po trzysta złotych. Nominalnie były po 97 zł. Tuż przed koncertem okazało się, że jeden z kolegów nie dojechał. Sprzedaliśmy jego wejściówkę za tysiąc złotych. To był jedyny moment w życiu, kiedy zarobiłem na czymkolwiek: po prostu zrobiłem biznes! Podeszła do nas pani z synem. Spytała go: chcesz iść na Stonesów czy wolisz lewisy? Wybrał Stonesów. Kiedy weszliśmy na salę, okazało się, że nasze bilety są podrobione. Bileterka popatrzyła na nas i zrozumiała, że sami ich nie wydrukowaliśmy. Pozwoliła nam zostać.

[b]Co pan zapamiętał?[/b]

Publiczność była szarobura, bo tylko takie ubrania szyto za Gomułki. Kiedy rozsunęła się kurtyna, zobaczyłem Briana Jonesa – kolorowego jakby spadł z Marsa. Muzykę zagłuszał zgiełk widowni, nie było jej słychać. Ale wygląd Stonesów dawał po oczach. Dostaliśmy lekcję barwnego, rockandrollowego życia.

[b]Jak wyglądała pana pierwsza muzyczna próba?[/b]

Nie najgorzej. Mieliśmy czeską basówkę Jolanę. Gitarzysta grał na polskiej Sambie, która nie nadawała się do niczego. Ale znajomy kolega dorobił do niej przystawki z pudełka po akronie, lekarstwie na gardło. Kolumny miały moc pięciu watów. Charakterystyczny rockowy przester otrzymywaliśmy, wciskając w magnetofonie funkcję „nagrywanie” i głośność na maksa. Dźwięk szedł do piętnastowatowego wzmacniacza Luna. Mikrofon wisiał na żyrandolu, podłączony do magnetofonu kasetowego Sony, podówczas badziewiarskiego jak dzisiejsza chińszczyzna.

Kiedy już się przekonaliśmy, że pięknie gramy i śpiewamy, postanowiliśmy zdobyć perkusję. Bębny pożyczyliśmy i wtaszczyliśmy do mojego mieszkanka w bloczku. Próba trwała 10 minut. Wszyscy sąsiedzi zaprotestowali.

[b]Skąd się wzięła nazwa Budka Suflera?[/b]

Z nazwą mieliśmy kłopot i spróbowaliśmy dać szansę losowi. Otworzyłem słownik polsko-angielski na „chybił-trafił”. Byliśmy zachwyceni. Potem, na początku naszego grania dochodziło do qui pro quo. Ludzie myśleli, że jesteśmy teatrem.

[b]Jak pan się spotkał z Romualdem Lipką?[/b]

W pierwszej klasie muzycznej szkoły podstawowej. Od 50 z górą lat jesteśmy ze sobą związani przez los. Na dobre i na złe. Krańcowo różni, zarówno charakterologicznie, jak i fizycznie.

[b]Coś panów łączy?[/b]

Ambicja!

[b]A jak powstał wasz pierwszy przebój „Sen o dolinie”?[/b]

Byliśmy w trudnej sytuacji. Mieliśmy po 23 lata, graliśmy marnie płatne koncerciki, i nie ukrywam, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy jednak nie dokończyć studiów prawniczych. Pomógł nam Jurek Janiszewski, legendarny prezenter radiowy z Lublina, nasz przyjaciel i opiekun. To był jego pomysł, żebyśmy nagrali polską wersję hitu Billa Withersa, chociaż nie był on w kręgu naszych zainteresowań. Piosenkę zarejestrowaliśmy nad ranem, po studniówce, na żywo z towarzyszeniem skrzypaczek i chórku, bo nie było magnetofonów wielośladowych. Wersji było kilka, ale nawet ta wybrana do emisji nie jest pozbawiona błędu. W pewnym momencie nasz perkusista przestał grać, bo myślał, że nic się nie zgadza. Tymczasem realizator machał z reżyserki, żeby kontynuował. Właśnie nagranie bez partii perkusji w jednym z fragmentów poszło w eter. Puścił je jako pierwszy Janusz Kosiński w Rozgłośni Harcerskiej. Potem zaczęła nas grać Trójka, Jedynka dopiero dwa lata później.

[b]Na pierwszej płycie z 1975 roku towarzyszył wam Czesław Niemen.[/b]

Pamiętam, jak znosił ze mną do studia organy Hammonda po krętych schodach w Akademii Muzycznej na Okólniku. Piosenki mieliśmy gotowe już w 1972 roku, ale nie byliśmy przygotowani, żeby je wykonać. Długo działaliśmy jak chałupnicy.

[b]Jak wyglądała sława w połowie gierkowskiej dekady?[/b]

Ukochana komuna przyznała nam najniższe stawki: po 300 zł za koncert – równowartość trzech butelek wódki, plus dodatek objazdowy. Musieliśmy grać niebotyczną ilość koncertów, żeby jakoś przeżyć. Zdarzało się, że dawaliśmy trzy, a nawet cztery dziennie. Dziś nie potrafię sobie tego wyobrazić. Ale wtedy człowiek był młody. No i nie wiedzieliśmy, jak się żyje w normalnym świecie.

[b]Dlaczego odszedł pan z zespołu?[/b]

Jak już wspomniałem, z Romkiem łączy nas wielka ambicja. Zaczęliśmy się licytować, kto jest ważniejszy. Poza tym, ja wolę muzykę trudniejszą w odbiorze, a Romek – pop. Spotkaliśmy się ponownie w związku z nagrywaniem albumu na dziesięciolecie istnienia. Niektóre piosenki były mono, koledzy postanowili nagrać je stereo. Mediował Jurek Janiszewski. Ale nawet kiedy nie było mnie w Budce, spotykaliśmy się prywatnie. Dobrze, że nie co dzień! Mieszkaliśmy przecież z Tomkiem Zeliszewskim i Romkiem w jednym domu. Romek pomagał mi w karierze solowej, ja nagrałem mu angielską wersję „Jolki”, kiedy pojawiła się szansa na zagraniczny kontrakt Budki.

[b]Czy spodziewaliście się, że album „Nic nie boli tak jak życie” odniesie wielki sukces?[/b]

A skąd. Jego lokomotywą miała być piosenka „Jeden raz”, a nie „Takie tango”. Pojechaliśmy do Australii, a kiedy wróciliśmy na koncerty „Inwazja mocy RMF-FM”, wielkie było nasze zdziwienie, kiedy zagraliśmy „Tango” i ludność wyła nieprzytomnie. Z rzeczy ciekawych pamiętam, że w Zetce Wojciech Jagielski zakazał emisji piosenki. Taki był z niego wampirek.

[b]Sprzedaliście milion albumów...[/b]

Oryginalnych. 500 tysięcy dodrukowali piraci. „Takie tango” i „Bal wszystkich świętych” sprawiły, że staliśmy się zespołem ponadpokoleniowym. Mając 50 lat mogłem sobie nareszcie wybudować dom. Śmieszne, prawda?

[b]I mogliście zagrać w Carnegie Hall.[/b]

To była kwestia naszych ambicji. Niestety, rozchorowałem się. Trzeba było koncert odwołać. Zagraliśmy pół roku później i proszę sobie wyobrazić, że Tomek Zeliszewski wypłacił nam jeszcze po trzysta dolarów honorarium. Najważniejsze, że ludzie nie oddali biletów, tylko czekali cierpliwie na nasz przyjazd.

[b]Na płytę „Jest” teksty napisał Jonathan Carroll, a zagrali Marcus Miller, Steve Lukather i Sheila E.[/b]

Zrobiliśmy to dla honoru domu. Nie żałujemy tej lekcji. Gdybyśmy jej nie odrobili, nigdy byśmy nie wiedzieli, jak jest naprawdę w amerykańskich studiach, jak w Stanach Zjednoczonych szanuje się talent i artystyczny dorobek. Z Lukatherem jesteśmy w kontakcie do dziś. Nigdy nie zapomnę, jak przyszedł na sesję z synem.

Myślał, że wpadnie na chwilę, tymczasem posłuchał podkładów, pokazał kciuk do góry i został dłużej. Potem powiedział, że syn przyjechał z nim tylko po to, żeby zobaczyć ludzi ze Wschodu. „Czy mamy kły i sierść?” – zapytałem ze śmiechem. Potwierdził!

[b]Co panowie planujecie teraz, poza jubileuszem 35-lecia?[/b]

Nowy album jest gotowy, ale wiadomo, że wydaje się go teraz dla własnej przyjemności. Rynek płytowy i koncertowy nie istnieje. Do Sopotu mamy zaproszonych gości z Polski i jednego zagranicznego ekstra. Dla ludzi, którzy lubią rocka, to będzie przyjemna niespodzianka.

Krzysztof Cugowski

Na dwójkowym Sopot Hit Festiwalu będzie świętował 35-lecie Budki Suflera, jednego z najbardziej utytułowanych polskich zespołów. Grupę założył w 1969 roku. Trzy lata później dołączył do niej Romuald Lipko. W 1975 roku Cugowski znalazł się na drugim miejscu w notowaniu „Wokaliści roku” czasopisma „Non Stop”. Przede wszystkim dzięki fenomenalnemu śpiewaniu na debiutanckiej płycie Budki „Cień wielkiej góry”, gdzie wykonał m.in. „Jest taki samotny dom”. Rok później opuścił macierzysty zespół na osiem lat. Pracował z formacjami Spisek i Cross. Do Budki powrócił w 1984 roku.Drugą młodość przyniosła zespołowi płyta „Cisza” (1992). Ale największy sukces przyszedł wraz z przebojem „Takie tango” i albumem „Nic nie boli tak jak życie” (1997), którego sprzedaż przekroczyła milion egzemplarzy. Fani kupili też kilkaset tysięcy egzemplarzy „Balu wszystkich świętych” (2000).

W 2005 roku Cugowski był członkiem Honorowego Komitetu Poparcia Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. W tym samym roku w wyborach parlamentarnych uzyskał mandat senatora VI kadencji z Prawa i Sprawiedliwości w okręgu lubelskim. W kolejnych wyborach nie ubiegał się o reelekcję. Ma 59 lat.

Sopot hit festiwal: 35-lecie budki suflera

20.00 | tvp 2 | niedziela

Telewizja
Międzynarodowe jury oceni polskie seriale w pierwszym takim konkursie!
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Telewizja
Arya Stark może powrócić? Tajemniczy wpis George'a R.R. Martina
Telewizja
„Pełna powaga”. Wieloznaczny Teatr Telewizji o ukrywaniu tożsamości
Telewizja
Emmy 2024: „Szogun” bierze wszystko. Pobił rekord
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Telewizja
"Gra z cieniem" w TVP: Serial o feminizmie w dobie stalinizmu