Podobnie jak w przypadku naszych cudownych panczenistek i ich olimpijskiego medalu, tak i tu nikt nie spodziewał się sukcesu, choć teledebel Mołek-Sołtysik, a zwłaszcza jego piękniejsza połowa, wielokrotnie znaczył drogę swej kariery efektownymi robinsonadami, zarówno, gdy chodzi o mowę ojczystą, jak i intelektualną wyporność.
Ale tym razem mówić o sukcesie, to tak, jakby chcieć opisać w dwóch żołnierskich słowach kunszt primabaleriny Teatru Bolszoj. Każde zdanie przykrótkie, każdy zachwyt za mały, no, po prostu, żeby nie skłamać: dali czadu, że spadaj dziadu. Zobaczmy to jeszcze raz: Mołek z prawej, Sołtysik z lewej. Naprzeciw nich – trzy długonogie piosenkarko-tancerki. Przed chwilą usiadły, na twarzach uśmiech numer 32, widać, że z niejednego pieca chleb jadły, zresztą prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Ale nie znają Magdy Mołek. – Wy jesteście we trzy – zaczyna MM po angielsku. – I co... (przerywa, bierze oddech) występujecie?
Słodkości na kanapie są zdezorientowane. Nie spodziewały się tak ostrego pytania. Ale szare komórki w angielskich głowach szybko się zderzają, więc Sugababes przytakują i rzucają uśmiech nr 17. A TVN rzuca na pierwszą linię Sołtysika.
Ten ma wyraźne problemy z koncentracją, zagraniczne dziewczyny bardzo mu się podobają, po programie przyzna: „Szanowni państwo, to było duuuże przeżycie”. Ale na razie pyta zawadiacko: „Czy płyta wyszła tak, jak sobie wyobrażałyście?”. „Tak, jesteśmy bardzo szczęśliwe, że ludzie mogą słuchać naszych piosenek” – odpowiedzą panie Sugababes. „To moja praca” – zakończy Mołek, przerywając jednej z wokalistek, gdy ta chce podać termin premiery płyty.
Pani Magda umie podać sama, co czyni w miarę płynnie, szast prast i po wywiadzie. I po co te wszystkie wydziały dziennikarstwa, po co castingi i okresy próbne, skoro można zaprosić do studia gości, posadzić przed nimi dwoje kosmicznie komicznych w swej indolencji prowadzących i „jakoś” się kręci? Na „jakość” nikt już nie chce stawiać. Podobno się nie opłaca, bo ludziska przed telewizorami strasznie dzisiaj durnowate.