Lubię wyzwania, bo jestem hipisem

Z Willemem Dafoe rozmawia Barbara Hollender

Aktualizacja: 29.04.2009 21:58 Publikacja: 29.04.2009 09:12

[b]Rz: Sztuka to prowokacja?[/b]

Prowokacja, ale to nie znaczy, że artysta musi być zwariowany. Ja nigdy nie byłem szalony. Jestem naprawdę porządnym, w miarę poukładanym facetem, który zawsze ciężko pracował.

[b]Mówi pan często, że ostatni okres jest dla pana szczególnie interesujący. Dlaczego?[/b]

Bo to czas wielkich zmian. Mieszkam w Nowym Jorku tylko częściowo. Przestałem współpracować z moją grupą teatralną Wooster. Przeżyłem koniec związku, w którym byłem przez 25 lat, zacząłem niemal nowe życie. Choć z drugiej strony ja sam nie jestem tak bardzo różny od chłopaka, który marzył o aktorstwie w małym miasteczku Appleton w stanie Wisconsin.

[b]Ten chłopak był podobno dość niesforny. Został nawet wyrzucony ze szkoły.[/b]

Zapłaciłem wysoką cenę za pasję. To było gorzkie doświadczenie. Appleton jest miejscem, gdzie ludzie znają swoich sąsiadów, a ksiądz skrzętnie kontroluje, ile kto dał na tacę. Ja chciałem się z codziennej nudy wyłamać, zrobić coś oryginalnego. Zamiast rejestrować kamerą szkolne zawody sportowe, postanowiłem nakręcić film. Przeprowadziłem rozmowy z trzema chłopakami. Każdy z nich był swego rodzaju outsiderem. Pierwszy sprzedawał narkotyki, drugi uprawiał satanizm, trzeci był nudystą. Kiedyś, gdy poszedłem na lunch, któryś z nauczycieli wszedł do szkolnej montażowni i obejrzał na stole materiał. Niestety, zupełnie się nie znał na sztuce. Zaczęły się telefony do rodziców, no i wtedy właśnie, bez żadnej dyskusji, wywalono mnie ze szkoły.

[b]Dzisiaj pewnie wraca pan do niej jako gwiazda, żeby spotykać się z uczniami?[/b]

Niezupełnie. W Appleton przez chwilę gościł wielki iluzjonista Houdini. Jako młodzi chłopcy śmieliśmy się, że ucieczka z naszego miasta była jedną z najlepszych sztuczek, jakich dokonał. Po latach zdarzyło mi się powtórzyć ten żart w jakimś telewizyjnym show. Oburzenie lokalnych patriotów było tak wielkie, że od tamtej pory nie mam po co się pojawiać w Appleton.

[b]Wróćmy więc do pasji. Ona jest dla artysty najważniejsza?[/b]

Zdecydowanie. Nie cierpię pracować z ludźmi, którym jest wszystko jedno. Człowiek może z siebie wykrzesać znacznie więcej, kiedy czuje wokół entuzjazm. Poza tym lubię mieć do czynienia z artystami nieprzewidywalnymi. Największą frajdę sprawiają mi spotkania z ludźmi, którzy są różni ode mnie, mają inne zaplecze kulturowe, inną wrażliwość. Oni mogą człowieka zainspirować do porzucenia schematycznego myślenia, do intensywniejszego przeżywania świata.

[b]Mówi pan o ludziach. A scenariusze? Co sprawia, że przyjmuje pan rolę? Co pana pociąga w filmie?[/b]

Podróż. Przygoda. Możliwość zmiany skóry. Szansa na poznanie czegoś nowego. Na to, że nie będę w jakimś świecie turystą, lecz pielgrzymem. Choć tak naprawdę aktor, nawet nie najgorszy, nie przebiera w propozycjach jak w ulęgałkach. I zdarza się, że musi przyjmować role, które nie do końca mu odpowiadają.

[b]Na początku pana kariery reżyserzy filmowi widzieli w panu głównie bohaterów negatywnych.[/b]

Nie bardzo mnie to dziwi. Młodość jest dla aktora niełatwym czasem. Jak jesteś przystojny i piękny – grasz amantów. Jak jesteś, no powiedzmy, typem mniej klasycznym – skazują cię na role łajdaków. To nawet dość ciekawe. Nigdy nie czułem się rzezimieszkiem, ale w końcu aktorem zostaje się po to także, by stawać się kimś innym.Tu są dwa problemy. Po pierwsze w kinie amerykańskim tzw. bad guy jest zwykle postacią dość schematyczną. Po wtóre zaś każde zaszufladkowanie kryje w sobie niebezpieczeństwa.

[b]Udało się panu jednak ten wizerunek przełamać. Dzięki Oliverowi Stone’owi i „Plutonowi”, a przede wszystkim dzięki Martinowi Scorsese. Nie każdemu jest dane zagrać Chrystusa, nawet jeśli film jest skandalizujący.[/b]

„Pluton” mnie zaskoczył. Obrazy wojenne kojarzyły mi się wtedy głównie z kinem akcji w stylu „Rambo”, a Oliver Stone nie był jeszcze reżyserem znanym i renomowanym. Natomiast „Ostatnie kuszenie Chrystusa” było od początku wyzwaniem. Czytałem Biblię, rzetelnie się przygotowywałem. Marty od razu założył, że pokaże Chrystusa przede wszystkim jako człowieka. Zdjęcia do tego filmu, które kręciliśmy w bardzo trudnych warunkach w Maroku, były potwornie wyczerpujące. Mieliśmy niski budżet, nie mogliśmy sobie pozwolić nawet na ustawienie przyczep na planie. Ale czuliśmy, że robimy coś ważnego. Martin myślał o tym temacie od lat. Tym bardziej bolały mnie później ataki na film i jego reżysera.

[b]Trzeba powiedzieć, że nie każdy ma możliwość zagrania takiej gamy postaci – od Jezusa do Nosferatu.[/b]

A nie na tym polega magia aktorstwa?

[b]Zmienia pan nie tylko skórę bohaterów, ale również typ kina. Można pana oglądać zarówno w filmach niszowych, trudnych, artystycznych, jak i typowo komercyjnych.[/b]

Każdy projekt jest inny, ale każdy robi się z jakiegoś powodu. Kino to kolektywna praca, a spotkanie z ludźmi zawsze jest pasjonujące. Poza tym aktorzy potrzebują ryzyka i poczucia zagrożenia. Wtedy bardziej się spinają, zaczynają walczyć, stają się bardziej kreatywni. Tak mi się wydaje. A może po prostu to ja lubię wyzwania, bo jestem starym hipisem. I nigdy się na takiej życiowej postawie nie zawiodłem. A z punktu widzenia praktycznego...

[b]To dużo pieniędzy?[/b]

Z pewnością. Ale i coś jeszcze. W amerykańskim systemie aktor, który gra wyłącznie w kinie niezależnym i ambitnym, nie pokazując się w wielkich produkcjach hollywoodzkich, powoli traci wartość. Nawet jeśli jest bardzo dobry, przestaje dostawać ważne propozycje. Wypada z gry.

[b]Ale już np. udział w „Speed 2. Niebezpieczna szybkość” czy „Spider-Manie” przyniósł panu dużo popularności...[/b]

Rola multimilionera Normana Osborna wpisała mnie w świat popkultury. Jednak „Spider-Man” nie był komercyjnym chłamem obliczonym wyłącznie na ściągnięcie z rynku kasy. Sam Raimi przełamał wiele schematów, które zwykle towarzyszą kinu opartemu na komiksach, i dobrze, że hollywoodzkie studio chciało w to wejść. Co do „Speed 2”... Na planie tego filmu znów poczułem się jak chłopiec bawiący się w dziecięcym pokoju. A poza tym, kto rozsądny odmówiłby roli, która zapewnia cudowne wakacje na Karaibach?

[b]Czy po tych wszystkich latach ma pan w sobie ten sam entuzjazm co na początku?[/b]

No pewnie. Ja naprawdę jestem fajnym facetem. A poważnie: nigdy nie byłem nastawiony na robienie kariery, na jakiś gigantyczny sukces. Oczywiście, jak każdy, chciałem zarobić na szacunek innych i dobre życie, ale nigdy nie myślałem o gwiazdorstwie. Pracowałem w teatrze. Nie szukałem sławy, a zyskałem jej znacznie więcej, niż kiedykolwiek marzyłem. Ale nie jestem do niej przywiązany. Gdyby ludzie przestali mnie rozpoznawać na ulicy, nie umarłbym z rozpaczy.

[b]Nie boi się pan więc, jak większość pana kolegów, milczącego telefonu?[/b]

Nie. Bo zawsze mogę się schronić w teatrze. I to nie będzie żadne wyrzeczenie czy zsyłka. Ja się tam czuję wyśmienicie.

[b]Co pana tak w teatrze zachwyca?[/b]

Spontaniczność, ulotność, bliski kontakt z widzem. To wspaniałe medium. Kino należy do reżyserów. Możesz sobie grać, wymyślać postać, konsekwentnie ją budować, a wystarczy jeden ruch nożyc montażysty i kluczowa w twojej opinii scena wylatuje z filmu. Albo kamera obserwuje akurat pejzaż, a nie ciebie. Konstrukcja postaci wali się, a ty nie masz na to żadnego wpływu. W teatrze aktor kontroluje wszystko: klimat, rytm sztuki. Może zmieniać swoją postać każdego wieczoru, inaczej rozkładać akcenty. To fascynujące. Ja przez całe lata byłem związany z nowojorską Wooster Group, która przypominała rodzinę. Ale kino też ma swoje niebywałe zalety. Najlepiej więc uprawiać płodozmian. Wtedy człowiek czuje się spełniony.

[b]Mam jednak wrażenie, że i w teatrze, i w filmie nie lubi pan naturalizmu.[/b]

Są twórcy, którzy chcą, by widzowie identyfikowali się z bohaterami ich filmów, żeby mówili: „Boże, to o mnie”. Ja wolę, żeby odkrywali nowe światy. Także w sobie. Bo przecież sztuka może działać na podświadomość, znaleźć z niej coś, o co sami siebie nie podejrzewamy.

[b]Od początku swojej kariery lubił pan pracować w Europie. Ale ostatnio bywa pan na Starym Kontynencie coraz częściej. Po „Kurzu czasu” Theo Angelopoulosa zagrał pan główną rolę w „Antychryście” Larsa von Triera.[/b]

Lubię Europę za to, że jest wierna tradycji kina autorskiego, artystycznego. W Stanach kino to przemysł. Wszyscy śledzą tabele oglądalności, producenci od dnia premiery codziennie czekają na raporty frekwencyjne. Ta atmosfera udziela się nawet krytykom. Niedawno pewien dziennikarz z branżowego pisma „Variety” zapytał mnie, jak znoszę klęskę swojego filmu. To był świetny tytuł, więc spytałem zdziwiony: „Klęskę?”. „No, tak – odpowiedział. – Przecież on w kinach zarobił zaledwie 10 mln dolarów”.

W Europie taka rozmowa byłaby niemożliwa. Poza tym bardzo wysoko cenię europejskich artystów. Spotkanie z Theo Angelopoulosem było szalenie interesujące. Podobnie jak z Larsem von Trierem. Nie mogę zbyt wiele mówić o „Antychryście”, zanim nie wejdzie on na ekrany. Ale praca nad tym obrazem była szczególna. W scenariuszu były bardzo długie dialogi, niektóre miały po dziesięć stron. A my wchodziliśmy do dekoracji i kręciliśmy. Czasem całe dnie. A czasem Lars mówił: OK. Jest świetnie. Kończymy. On doskonale wie, kiedy dostaje to, co jest mu potrzebne. I zawsze szuka maksymalnej klarowności.

[b]Powiedział pan kiedyś, że zawsze w życiu był pan najmłodszy. W rodzinie był pan najmłodszym dzieckiem, potem jako małolat trafił do teatru i bardzo wcześnie zagrał w pierwszym filmie. Tymczasem dzisiaj młodzi zaczynają na pana patrzeć jak na klasyka.[/b]

Uff, gdyby pani wiedziała, ile mnie kosztowało, żeby zrozumieć, iż przestałem być enfant terrible, któremu wszystko wolno. Nagle na planie zaczęli do mnie podchodzić ludzie i mówić „Sir”. Młodzi reżyserzy traktują mnie jak starego hollywoodzkiego wygę, który pracował z Cronenbergiem, Scorsese, Lynchem, Stone’em, Friedkinem. Przekroczyłem pięćdziesiątkę, choć mnie samemu jest w to trudno uwierzyć. Nie czuję się na swoje lata, ale kalendarza nie da się oszukać. No cóż, muszę się powoli przygotowywać do ról staruszków.

Telewizja
Teatr TV odbił się od dna. Powoli odzyskuje widownię i artystów
Telewizja
Teatr Telewizji: Zgubny pęd za trendami
Telewizja
Polityka czy muzyka: Kombi Łosowskiego i Lombard w TV Republika, Martyniuk w Polsacie, Adams w Dwójce
Telewizja
Nie będzie „Sylwestra Marzeń”. Koniec koszmaru mieszkańców Zakopanego
Telewizja
Międzynarodowe jury oceni polskie seriale w pierwszym takim konkursie!