I kiedy Jerzy Hoffman złożył mi propozycję, odpowiedziałem: – Oczywiście. A jak! Zagrałem cynicznego arystokratę, który się bawi życiem. Teoretycznie Bogusław był straszny...
[b]…ale pan pokazał atrakcyjnego mężczyznę, z którym warto zgrzeszyć.[/b]
To był zdrajca narodu, ale drań sympatyczny.
[b]Dobrze się panu grało w peruce?[/b]
Koszmarnie. Jeździłem na koniu, który chodził, jak chciał. W oko wchodziła mi spinka, a brzuch uwierał rapier.
[b]Rywalizował pan na planie z Danielem Olbrychskim?[/b]
To nie służy filmowi. Rywalizowały tylko nasze konie, przeszkadzając w nakręceniu pojedynku. Zdjęcia zaplanowano na starym rozlewisku Dniepru, żeby kopyta malowniczo rozbryzgiwały wodę! Polecieliśmy na cztery dni, a zostaliśmy na miesiąc. W filmie czekało się wtedy na słońce lub na deszcz. W końcu nakręciliśmy scenę na lotnisku aeroklubu pod Łodzią.
[b]Spodziewał się pan tak entuzjastycznego odbioru „Potopu”?[/b]
Niczego się nie spodziewałem, a po premierze odebrałem telefon. Dzwonił ktoś z kierownictwa kinematografii i powiedział, że przez dwa tygodnie będę jeździł z „Potopem” po kinach i zakładach pracy. Odpowiedziałem, że to niemożliwe, bo gram w teatrze i nikt mnie nie zwolni. Za kilka minut dzwoni telefon, ten sam jegomość mówi, że w teatrze dano mi wolne. Skontaktowałem się z dyrektorem. Potwierdził. Zmienił repertuar. Nie było wyjścia. Kupiłem w Domach Centrum garnitur. I jeździliśmy. Gdynia – ukłony. Stocznia Gdańska – ukłony. Nazwaliśmy się cyrkiem Hoffmana. Potem był Poznań i wiele innych miast. Robotnicy pytali, co zrobiliśmy z ich pieniędzmi. Wtedy głos zabrał producent Wilhelm Hollender i oznajmił, że film zwrócił się po dwóch tygodniach.
[b]Tak został pan aktorem o błękitnej krwi. Grał książąt i hrabiów.[/b]
A chciałem Jaśka w filmowym „Weselu” Wajdy. Podobał mi się dynamizm finału. Ale Wajda powiedział, że nikt nie uwierzy, że jestem chłopem.
[b]Miał pan wątpliwości, czy wystąpić w „Trędowatej”?[/b]
W ogóle. Była wtedy następująca anegdota o zagranicznym turyście: jeśli przyjedzie i zobaczy kolejki przed sklepami, trzeba mówić, że rzucili „Ulissesa”, bo to robi dobre wrażenie. Tyle anegdota, a prawda jest taka, że Joyce’a mało kto może przeczytać. Tymczasem „Trędowatą” i owszem, choć mało kto się do tego przyznaje, bo to „literatura dla kucharek”. Wcale tak nie uważałem. Cieszyłem się, że nie gram w filmie o robotniku albo o fabryce. Chociaż na planie było ciężko jak przy taśmie. Panował straszny upał, wokół Łańcuta chodziły wycieczki, nam zamykano okna i musieliśmy kręcić, mieć nieskazitelnie czyste kołnierzyki. Co chwila była przerwa na poprawienie charakteryzacji. Mieszkaliśmy w Rzeszowie, w hotelu przy ruchliwym rondzie, bez klimatyzacji. Można było ogłuchnąć albo się udusić. Na plan przyjeżdżała nysa z termosem. Mam zdjęcie, jak siedzę na masce samochodu, w kostiumie, i jem fasolkę po bretońsku.
[b]Czy „Trędowata” dała panu największą popularność?[/b]
Mam szczęście, że nie jestem niewolnikiem jednej roli. A najdziwniejsza przygoda spotkała mnie w domu. Zdarzyło się, że pokazywano w telewizji „Trędowatą”. Moja żona, choć widziała film wcześniej, tym razem zapatrzyła się w ekran. Nie lubię siebie oglądać w filmach. Zawsze bym coś poprawił. Zacząłem wściekły chodzić po pokoju. A żona na to: – Przestań łazić, bo mi ordynata zasłaniasz!
[b]Zakochała się w panu drugi raz! A jak się panu grało redaktora Maja, który był peerelowską odpowiedzią na Jamesa Bonda?[/b]
Film miał udowodnić, że Polak też potrafi. To była bajka.
[b]Ludzi irytował luksus życia pana bohatera, który nijak się miał do realiów końca gierkowskiej dekady.[/b]
Dziennikarze się oburzali, że mogą jeździć na reportaż najwyżej do Swarzędza, a ja baluję po całym świecie. Zrobiła się straszna afera. Tymczasem byliśmy w Jałcie, Sochaczewie, Jeleniej Górze, która udawała Szwajcarię i Austrię. Rzeczywiście, pojechaliśmy do Rzymu, ale tylko ja i operator. Mieszkaliśmy na ostatnim piętrze taniego hoteliku. Kiedy kręciliśmy w Wiedniu, mieliśmy kwaterę na węgierskiej granicy. Wyjeżdżając do stolicy Austrii, zabieraliśmy kanapki i wracaliśmy dopiero na noc. I tak przez tydzień. W końcu, na przejściu granicznym, zainteresowali się nami celnicy. Podejrzewali przemyt i wygrzebali z bagażnika tablicę ambasady innego kraju, którą przywieszaliśmy na polskiej, bo tylko tak mogliśmy nakręcić zagraniczną placówkę. W Szwajcarii nie wynajęliśmy nawet taksówki. Oznakowania miejscowej korporacji przewieźliśmy z Łodzi. Kiedy jechałem fałszywą taryfą, podjechał do mnie autentyczny taksówkarz. Zobaczył, że coś jest nie tak, i chwycił za radiotelefon. Chciał powiadomić centralę albo wezwać policję. Nie miałem wyjścia – wiałem.
[b]Dał się pan zwariować w „Domu wariatów” Koterskiego?[/b]
Musiałem się nauczyć jego specyficznej frazy. Film robiliśmy tanim kosztem. Kupili mi dwie marynarki, bo upuszczałem na klapę sardynkę i ubrania potrzebne były do dubli. Ale na piżamę i szlafrok już nie starczyło. Na szczęście grałem wtedy w „Obłędzie” Krzysztonia w Teatrze Polskim i miałem potrzebne kostiumy. Skończył się spektakl, idę na portiernię, a pani portier mówi, że czeka na mnie dziewczyna z kwiatami, wielbicielka, zanim jednak z nią porozmawiam, musi mi powiedzieć, że dzwonili z „Domu wariatów”, żebym nie zapomniał piżamy i szlafroka. Wielbicielka z kwiatami uciekła.
[b]Wajda nie chciał pana jako Jaśka w „Weselu”, ale zaprosił do „Panny Nikt”. Ten film mu nie wyszedł.[/b]
Tak mówią, ale liczy się to, że zagrałem u Wajdy i dzięki temu wziąłem udział w projekcie „Aktorzy przyjechali”, który zainaugurował budowę Teatru Szekspirowskiego w Gdańsku.
[b]Widzowie oglądają pana w licznych serialach telewizyjnych, a nie wszyscy wiedzą, że jest pan księciem audiobooków.[/b]
Zacząłem nagrywać dla Związku Niewidomych. Wynagrodzenie się nie liczyło, najważniejszy był pozytywny odbiór. Doszło do tego, że nie wypożyczano konkretnych tytułów, tylko Teleszyńskiego. To miłe. Nagrywam cały czas. Przyjąłem zasadę, że czytam tak, jakbym siedział przy łóżku chorego. Jak trzeba zaszeleścić kartką albo odchrząknąć, nie robię z tego problemu.
[b]Jakie ma pan marzenia zawodowe?[/b]
Chcę grać. Nie potrafiłbym siedzieć w domu bezczynnie.
[ramka][srodtytul]Leszek Teleszyński[/srodtytul]
Urodził się w 1947 roku. Ma na koncie role w najróżniejszym repertuarze. Telewidzowie znają go z seriali „Majka”, „39 i pół”, „Na dobre i na złe”, „Tygrysy Europy”, „W labiryncie”. Pod koniec lat 70. wcielił się w postać redaktora Maja w „Życiu na gorąco”, peerelowskiej odpowiedzi na przygody Jamesa Bonda.
Ma też w dorobku wielkie role filmowe. Zadebiutował w „Trzeciej części nocy” Andrzeja Żuławskiego, potem zagrał w jego „Diable”, który na dwie dekady trafił na półki. Trzykrotnie wystąpił na planie z Małgorzatą Braunek – w filmach Żuławskiego, a także w „Potopie” Hoffmana. U tego ostatniego – również w „Trędowatej”.
Pochodzi z Krakowa, tam ukończył PWST. Debiutował w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie, potem był aktorem Teatru Narodowego. Obecnie jest związany z Teatrem Polskim. Mistrz audiobooków. [/ramka]
[i]Złotopolscy
16.05 | tvp polonia
16.05 | piątek, poniedziałek[/i]