Jeden z najsłynniejszych musicali poprzedniej dekady – „Rent” Jonathana Larsona – wystawiła szczecińska Opera na Zamku. Skromny teatr, z rocznym budżetem o połowę mniejszym niż inne sceny operowe w Polsce, potrafił przygotować profesjonalne, nowoczesne widowisko muzyczne.
Oglądając wszakże „Rent” po polsku, trudno zrozumieć, dlaczego po 12 latach od prapremiery wymieniany jest on wśród najważniejszych dzieł w całej historii musicalu. Szczeciński spektakl jest atrakcyjną rozrywką, a przecież przedwcześnie zmarłemu Jonathanowi Larsonowi, który nie zobaczył już na scenie utworu swego życia, nie tylko o to chodziło.
„Rent” bywa nazywany współczesną wersją „Cyganerii” Pucciniego, bo XIX-wieczną opowieść o życiu paryskich artystów przeniósł do współczesnego Nowego Jorku. Larson, na szczęście, nie poprzestał na prostych zapożyczeniach. W „Rent” skopiował postaci i zarys akcji, ale mocno osadził ją w dzisiejszym świecie. Miłość w wersji homo, choć pokazana na drugim planie, jest tu tak samo namiętna i tragiczna jak tradycyjna, a największym zagrożeniem dla artystów łamiących obyczajowe tabu nie jest gruźlica, lecz AIDS.
„Rent” powstał w czasach strachu przed wirusem HIV, a pokazanie na scenie miłości lesbijskiej szokowało. Dziś z chorobą AIDS już się oswoiliśmy, a drastyczność obyczajowa musicalu znacznie zwietrzała. „Rent” nie szokuje już jak w latach 90., ale i nie stracił drapieżności.
„Rent” dotyka problemu ważnego i dzisiaj, zwłaszcza w Polsce. To prawo do wolności artystów, którzy nie chcą dostać się w bezlitosne tryby kultury masowej. Larson sportretował prowokujących publiczność performerów, muzyków niedbających o sławę, filmowców niechcących kręcić głupawych filmików dla komercyjnych stacji telewizyjnych. Gdyby ten wątek wydobyć na plan pierwszy, „Rent” skłaniałby dzisiaj do refleksji, czy warto płacić taką cenę za artystyczną swobodę. W Szczecinie reżyser Andrzej Ozga nie dostrzegł tej szansy. Musical potraktował wyłącznie jako okazję do stworzenia dynamicznego widowiska, bez głębszych wszakże treści.