Sztuka przedstawia dramat Pauliny, polskiej służącej pracującej u niemieckich mieszczan. Jej pracodawcy traktują ją bezwzględnie i zmuszają do sprzedaży dziecka, bo pani domu jest bezpłodna. Maja Kleczewska, sięgając po dramat z 1911 roku, postanowiła wraz z Łukaszem Chotkowskim przenieść go we współczesne polskie realia.
Ponieważ – jak podkreśla – uwielbia swymi spektaklami, „wbić widelec w oko widza", relację kat – ofiara rozpatrujemy, nie jak chciał Hauptmann, na przykładzie Niemców i Polki, lecz Polaków i Ukrainki. Teza dyskusyjna, lecz możliwa do obronienia.
Tyle że widelec Kleczewskiej jest jakiś tępy i słabej jakości. Wszystko się rozmywa, powracają jej stare pomysły teatralne, a reżyserka – zapraszana do realizacji sztuk w Teatrze Narodowym, teraz w Powszechnym, a wkrótce w Żydowskim – postanowiła się rozprawić z tzw. warszawką.
Lecząc kompleks niedocenianej w stolicy artystki, wzbogaca tekst Hauptmanna o satyrę na dzisiejsze mieszczaństwo. W porządku, gdy sięga po wynurzenia Michała Żebrowskiego o swoiście rozumianym „wyższym poziomie teatru". Gorzej, gdy wrzuca do tego samego kotła inne nazwiska.
Kleczewska odreagowuje własne problemy, wkładając w usta bohaterów wypowiedzi tych, którzy nie mają do niej stosunku bałwochwalczego. Stąd przyprawianie gęby Grzegorzowi Małeckiemu, nakłonienie Marii Robaszkiewicz, by parodiowała wypowiedź Joanny Szczepkowskiej o homolobby. Są też ironicznie podane tezy Jana Englerta o rzemiośle aktorskim.