"Rzeczpospolita": Zbliża się ostatnia niedziela karnawału. Co sprawiło, że stał się pan specjalistą od komedii?
Jerzy Bończak: Właściwie całym moim życiem rządzi przypadek. Okres, który wspominam najpiękniej to lata Teatru Nowego za dyrekcji Bogdana Cybulskiego. Mogłem wtedy realizować swoje wielkie marzenia aktorskie grając Sganarela w „Don Juanie", Mefista w „Fauście", Autora w „Akcie przerywanym" Różewicza, Szatana w „Kordianie", Iwana w "Diable" wg "Braci Karamazow" niemal całą Polskę objechałem z „Pamiętnikiem wariata" według Gogola. To dawało ogromną satysfakcję. Potem los zdarzył, że trafiłem do Teatru Kwadrat i tam zgodnie z profilem sceny grałem role komediowo-farsowe. To było ciekawe doświadczenie i niemal natychmiastowa ocena. Cisza, wskazana w dramacie, w komedii, czy farsie bywa zabójcza. Podobało mi się, że ludzie wychodzili z teatru szczęśliwi, uśmiechnięci. Mieli dwie godziny wakacji, bez wyjazdu za granicę. Ponieważ grając w spektaklach komediowych miałem zawsze sporo pomysłów, postanowiłem spróbować swoich sił też jako reżyser. I tak udało mi się zrealizować ponad 40 tytułów komediowych i farsowych.