Szef włoskiego rządu Giuseppe Conte poszedł we wtorek w walce z chorobą o krok dalej. I to duży. Od tej pory na terenie całego kraju teoretycznie nikt nie ma prawa wychodzić z domu, chyba że w wyjątkowych przypadkach.
Jeszcze w niedzielę blokada obowiązywała w 14 prowincjach na północy Włoch zamieszkanych przez 16 mln osób. Ale nawet tak drastyczna decyzja okazała się już po dwóch dniach niewystarczająca, tak szybki jest postęp choroby. Tylko w ciągu doby liczba zakażonych wzrosła o 881 osób, do 8042, zaś ofiar śmiertelnych o 54 osoby – do 291.
Koronawirus postępuje więc już we Włoszech w tempie, w jakim się rozwijał w styczniu w Wuhanie. Tyle że 11-milionowa chińska metropolia jest bardzo gęsto zaludniona, podczas gdy nawet uprzemysłowiona Lombardia ma o wiele bardziej rozproszoną ludność. To sygnał, że włoskie państwo nie radzi sobie zbyt skutecznie z epidemią. Co gorsza, wskaźnik umieralności we Włoszech sięga 5–6 proc., dużo więcej, niż do tej pory podawała WHO.
– Słyszymy cały czas sprzeczne sygnały, nie bardzo wiadomo, co mamy robić – przyznaje wysłannikowi „New York Timesa” mieszkanka Mediolanu.
Sam Conte wyznał, że w warunkach demokratycznego włoskiego państwa, którego kultura jest oparta na utrzymywaniu bliskich więzi społecznych, wprowadzenie całkowitej separacji ogromnej liczby ludności, jak to zrobiono w Chinach, nie było możliwe. Jeden z kompromisów dotyczy kawiarni: będą czynne do 18, ale pod warunkiem, że goście zachowają między sobą metrową odległość. Podobnie kościoły pozostaną otwarte, ale msze nie będą w nich odprawiane.