Od 1 stycznia 2009 roku Unia Europejska będzie miała własną dyplomację – Europejską Służbę Działań Zewnętrznych. Rządy państw członkowskich zabiegają, by mieć w niej jak najwięcej przedstawicieli. Niemcy sporządzili już listy i szkolą kandydatów. Na własnych dyplomatach zależy też Polsce, ale na przeszkodzie stoi nasze małe doświadczenie w pracy w instytucjach unijnych i niedostatek kadr.
– Traktat lizboński nie precyzuje szczegółów. Ale zakłada się, że w grupie około 6 tysięcy dyplomatów po jednej trzeciej będzie pochodziło z istniejących departamentów Komisji Europejskiej i Rady UE. Resztę miejsc wypełnią dyplomaci oddelegowani przez państwa członkowskie – mówi „Rz” Hugo Brady, ekspert londyńskiego Centrum Reformy Europejskiej. Będą pracować w Brukseli lub w istniejących już ponad 100 delegaturach KE na całym świecie.
Nowa służba ma podlegać wysokiemu przedstawicielowi UE ds. polityki zagranicznej. Będzie to faktycznie minister spraw zagranicznych UE, jednocześnie wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej. Jego kompetencji traktat również dokładnie nie określa. Ale politycy w Brukseli są przekonani, że nowy urząd będzie zyskiwać na znaczeniu.
– Może za 10 – 15 lat Polska zlikwiduje nawet część swoich placówek dyplomatycznych, bo będziemy tam reprezentowani przez ambasady unijne – mówi Adam Bielan z PiS, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego. Politycy różnych opcji są zgodni: chociaż kompetencje nowej dyplomacji nie są do końca jasne, musimy w niej być.
– W takiej sile, w jakiej będzie to odzwierciedlało nasze oczekiwania i ambicje – precyzuje Dariusz Rosati z SdPl, były minister spraw zagranicznych.