Na kijowskim Majdanie Nezałeżnosti, gdzie pięć lat temu rozgrywała się pomarańczowa rewolucja, teraz żadnych oznak rewolucji nie widać. Stoi kilka namiotów w partyjnych barwach. Biały z czerwonym sercem premier Julii Tymoszenko i niebieski lidera Partii Regionów Wiktora Janukowycza. Agitatorzy, przytupując na mrozie, podsuwają wyborcze ulotki. Tyle że nikt nie chce ich brać. [wyimek][b][link=http://www.rp.pl/temat/55273.html]Serwis "Rz" o ukraińskich wyborach[/link][/b][/wyimek]
– Gdzie tu rewolucja? Za kim pójdą ludzie? Przecież nie za Julią – denerwuje się mężczyzna sprzedający na placu ukraińskie flagi, obwoluty na dokumenty i plany Kijowa.
– Ci nasi politycy to wszystko jedna banda. Bez znaczenia, kto zostanie wybrany – mówi inny stojący przy ostentacyjnie nacjonalistycznym stoisku z flagami i znaczkami UPA oraz książkami o Stepanie Banderze.
Wybory prezydenckie, które odbędą się w niedzielę, są obecne w rozmowach ludzi krążących po Majdanie i sąsiednim Hreszczatyku, przypominają o nich porozwieszane tu i ówdzie przedwyborcze hasła, ale dominują zmęczenie i zniechęcenie. Czy to oznacza, że Ukraińcy pogodzą się z rezultatem głosowania niezależnie od tego, kto wygra?
– Jeśli Julia Tymoszenko przegra w drugiej turze niewielkim odsetkiem głosów, to na pewno wyprowadzi ludzi na ulicę – mówi Ołeksandr Tarasiuk, pięć lat temu uczestnik pomarańczowej rewolucji i działacz silnej wówczas organizacji społecznej Pora. – Może nie ze szczerym sercem, jak wówczas, ale pójdą. Ale jeśli wygra znacząco Janukowycz, to nie będzie sensu robić żadnej rewolucji. Zresztą on też na wszelki wypadek szykuje demonstrantów, tyle że za pieniądze. I jeśli oni wystąpią, będzie to zupełna parodia tamtych wydarzeń – dodaje.