Tysiące Jemeńczyków świętowało wczoraj na ulicach stolicy, Sany, wyjazd znienawidzonego dyktatora. Było słychać śpiew, powiewały flagi. Także w Taizie, na południu kraju, doszło do manifestacji radości. Puszczano fajerwerki. – „To już koniec! On nie wróci!" – skandowali mieszkańcy zebrani na placu Wolności, który tydzień temu był sceną krwawych starć między protestującą opozycją i siłami rządowymi.
Ali Abdullah Saleh został w piątek ranny w ostrzale artyleryjskim meczetu na terenie pałacu prezydenckiego. W sumie 124 osoby odniosły obrażenia, a 11 zginęło. Jemeńska armia twierdzi, że ataku dokonała al Kaida na Półwyspie Arabskim. Wcześniej oskarżyła wrogie wobec Saleha klany plemienne. Jak poważnie ucierpiał w ataku prezydent, który przez ostatnie 33 lata żelazną ręką rządził najbiedniejszym krajem arabskim, nie wiadomo. Według BBC, powołującej się na jemeńskie źródła rządowe, w jego klatce piersiowej, w okolicy serca, utkwił siedmiocentymetrowy odłamek granatu. Według otoczenia Saleha ma on jedynie „zadraśnięcia i poparzenia na twarzy i piersi". Jedno jest pewne: w nocy z soboty na niedzielę udał się na leczenie do szpitala w stolicy Arabii Saudyjskiej, Rijadzie, i natychmiast po przylocie trafił na salę operacyjną.
Ucieczka elit
Nie wyjechał sam. Według nieoficjalnych doniesień opuścił kraj w towarzystwie swojej żony, 35 krewnych, premiera i przewodniczących obu izb parlamentu. Według katarskiej telewizji al Dżazira kilkunastu innych jemeńskich ministrów i urzędników państwowych zebrało się wczoraj na lotnisku w Sanie, szukając możliwości opuszczenia kraju. Obowiązki prezydenta oraz zwierzchnika sił zbrojnych przejął wiceprezydent Abd Rabu Mansur Hadi. W kraju pozostał syn Saleha, Ahmad, dowódca elitarnej Gwardii Republikańskiej, i bratankowie prezydenta, Ammar i Jehja, którzy kierują służbami bezpieczeństwa i wywiadu. I nic nie wskazuje na razie na to, że będą chcieli przekazać władzę opozycji bez walki. Ahmad przygotowywał się w końcu do przejęcia władzy po ojcu, jeszcze zanim w styczniu wybuchły masowe antyrządowe protesty. Jeden z przedstawicieli rządzącego Powszechnego Kongresu Ludowego, Tarik al Szami, zapowiedział wczoraj, że za kilka dni Saleh wróci do kraju. Na to opozycja nie zamierza mu pozwolić. – Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by temu zapobiec – oświadczył jej rzecznik Mohammed Kahtan.
Zdaniem ekspertów wyjazd Saleha do Arabii Saudyjskiej, czy on sam tego chce, czy nie, to podróż w jedną stronę. – Już nie wróci. Upadł jako trzeci dyktator, po Ben Alim i Mubaraku, jest ofiarą arabskiej wiosny. Jego syn będzie próbował przejąć po nim władzę, ale mu się to nie uda. Rewolucja go zniszczy, tak jak jego ojca – mówi „Rz" dyrektor Obserwatorium Krajów Arabskich w Paryżu Antoine Basbous. Według niego Jemeńczyków czeka okres politycznego chaosu. – Do demokracji jest jeszcze długa droga – zaznacza. Tego obawiają się też Amerykanie.
Utrata sojusznika
Sytuację na bieżąco monitoruje Waszyngton, którego arabska wiosna kosztowała już w lutym utratę niezwykle ważnego i lojalnego sojusznika prezydenta Egiptu Hosniego Mubaraka. Jak zauważył „The Wall Street Journal", dla amerykańskich władz jemeński przywódca był przez ostatnie lata kluczowym, choć często kłopotliwym partnerem w wojnie z terroryzmem. Waszyngton w ciągu ostatnich lat zwiększył więc pomoc dla tego kraju, jednocześnie – za cichą zgodą jemeńskiego rządu – przeprowadzał w nim też ataki na bazy al Kaidy z użyciem samolotów bezzałogowych. Amerykanie obawiają się teraz, że jeśli chaos w kraju będzie nadal się rozprzestrzeniał, to członkowie al Kaidy zdołają połączyć siły i będą mogli jeszcze łatwiej niż dotychczas planować ataki na zachodnie cele. – To był główny argument Saleha wobec Zachodu w walce o zachowanie władzy. By pokazać, jak groźna jest al Kaida, pozwolił jej nawet przejąć kontrolę nad leżącym na południu miastem Zindżibar – podkreśla Basbous.